wtorek, 7 marca 2017

Wtajemniczenie do Krwawego Kultu

Bohaterowie rozpoczynają nową podróż, równie niebezpieczną, a może i jeszcze bardziej, gdy stawką jest nie tylko miasto, a cały region. Ścigani przez duchy przeszłości, starają się zadośćuczynić swej wielkiej porażce i stają do walki z rosnącym w siłę krwawym kultem. Zmuszeni zawrzeć niebezpieczne sojusze, ich zacięcie zostaje wystawione na próbę. W świecie, gdzie nie ma miejsca na litość czy współczucie, oni próbują obudzić w ludziach to, co dawno obumarło. Jak wiele są jednak w tym celu poświęcić?

Jednakże, jeśli przybyłeś tutaj, nie znając uprzednio ich losów, bądź pamięć masz słabą, pozwól, że przytoczę w skrócie ich dotychczasowe przygody...



Doktor Falk z Dahwy wynalazł recepturę na kamień filozoficzny, jednakże składniki, których potrzebuje, są niełatwe w zdobyciu. Zwraca się więc z prośbą do tamtejszego kupca i informatora, zlecając mu zebranie grupy i obiecując sowite wynagrodzenie. Sherman przystaje na jego warunki, również na dostarczenie w nienaruszonym stanie listów. Wkrótce wyrusza w podróż, wraz z: Danem, osławionym znakomitym łowcą i podróżnikiem; bliźniętami Grace i Willem, obeznanych w nawigowaniu, bystrych dzieciakach, budzących strach i wstręt przez swoje czerwone oczy - każde po jednym; akrobatką Astrid oraz jej niestabilną psychicznie pomocniczką Grace (tą drugą z przypadku).
Udaje im się w lesie uciec przed Dzikimi, dzięki przejeżdżającemu powozowi. Dostali się nim do Alases, gdzie dostarczyli jeden z listów człowiekowi budzącemu wiele wątpliwości - groźnemu i nieprzyjemnemu mężczyźnie - Caivowi z bliznami od ognia. Starzec, na którego natknął się Sherman, zdradził mu, iż Caiv przypadkowo podpalił swoje mieszkanie. Siwiec wiedział także o kamieniu Falka, jednakże kupiec nie zdążył od niego nic więcej wyciągnąć, gdyż tego zabrał strażnik.
W nocy czerwone oko Willa krwawi, podczas gdy ten doświadcza fizycznie bólu, jakby płonął, chociaż nic mu się nie działo. To wszystko niedługo minęło i grupa ruszyła dalej, do Czarnego Kła: z listem oraz w celu zdobycia zioła trupioszatki. Tymczasem Sherman i Astrid zawierają rozejm, po wielkiej urazie dziewczyny do niego za sprzedanie informacji o ich trikach kuglarskich.
Czarny Kieł mieszka w zatęchłym miejscu, a w jego piwnicy znajduje się labirynt beczek i mebli. Zaprowadza tam Nancy, którą zaatakował kot, by opatrzyć jej rany. Zamierza je wypalić, ale Sherman interweniuje. W tym samym czasie Grace znajduje wisior z czarnych koralików, które okazują się być sczerniałymi zębami. Gdy Nancy bierze je do ręki, pozostawiają jej wypalony ślad na dłoni. Czarny Kieł przyznaje, iż to jego pamiątka po rodzinie, która spłonęła w Alases.
Jedynym miejscem, w którym mogą zdobyć zioło, pozostaje Mnisia Góra, na którą nikt nie wchodzi z powodu niebezpiecznej trasy. Z wieloma wątpliwościami, wspinają się tam i spotyka ich niesamowita niespodzianka - na szczycie góry zastają zieloną dolinę, grządki z warzywami i owocami, raj, którego nie da się uświadczyć nigdzie na dole.
U Mnichów Astrid spotyka swojego brata, którego uznawała za zmarłego, a bliźnięta dowiadują się, że ich oczy to w rzeczywistości dar widzenia. Mnich mówi także, że trupioszatka jest zielem trującym, a kamień filozoficzny to krwawy kamień - bo do jego stworzenia potrzeba życia tysięcy ludzi. Grupa składa wszystkie fakty w całość i natychmiast wyrusza z powrotem do Dahwy na koniach mnichów. Jednakże gdy docierają na miejsce, miasto już płonie. Caiv doprowadza ich do doktora. Sherman w szamotaninie z Falkiem zostaje ranny w głowę i morderca ucieka. Dan biegnie za nim, zabijając uprzednio Caiva. Bliźnięta biegną płaczącemu w płonącym domu chłopcu na pomoc, ale ten boi się ruszyć. Okazuje się, że w środku już była Grace, starając się wyprowadzić inne dziecko. Nim sufit runął im na głowy, wypycha całą czwórkę na zewnątrz, samej ginąc. Falk ginie z ręki Daniela.

Z dziennika Nancy:
Minęło... Prawie pięć lat. Licząc od dnia, kiedy dotarliśmy z powrotem do Mnisich Gór. Nie pamiętam, ile czasu zajęła nam podróż od Dahwy. Jechaliśmy powoli. Dzieciaki ryczały okropnie, ale szybko się zamknęły, kiedy dostały parę malin i gruszkę na pół.
Dan przez rok się nie pokazał, potem zrobił sobie z tego miejsca bazę wypadową. Ciągle znika. Nie mówi, co robi, kiedy go nie ma. Nie odpowiada, gdy pytamy, czy to to samo, co kiedyś. Chyba nic już nie będzie takie jak kiedyś. Chciałabym napisać, że jest lepiej. Pod wieloma względami to prawda - mamy z Willem tutaj świetne warunki, niemal sielankowe życie, uczymy się o tym wszystkim, co dotyczy tej całej tajemnicy naszych oczu. Jemy owoce. Warzywa. Odpoczywamy na zielonej trawie. Pijemy z czystego źródła.
Zdarzają się noce, kiedy Will budzi się ze wrzaskiem, jak wtedy. Nie ma reguły - co miesiąc, co pół roku, co tydzień... Z każdym kolejnym razem trudniej go wybudzić. A raczej otrząsnąć z dziwnego stanu, bo oczy ma otwarte, ale jest nieobecny. Przeraża mnie to. Przynajmniej przestał drapać oko po tym, jak niemal je sobie wydłubał. Odchodziłam wtedy od zmysłów. To były najgorsze tygodnie mojego życia - tuż po tym, jak spłonęła Dahwa. Nie otrząsnął się jeszcze po tym, ja również. Ciągłe poparzenia rąk od tej dziwnej klątwy, której wciąż nie pojmuję, wcale nie pomagały mi się z tym pogodzić.
Schodziliśmy Astrid z drogi. Nie pokazywaliśmy się jej na oczy. Dwa lata. Pół roku nie zamieniła z nikim słowa od rozmowy z Shermanem. Mijała swojego brata, jakby był duchem. Nawet jedzenie jej nie cieszyło. Parę razy rozpłakała się przy posiłku. Później, gdy już wyjaśniliśmy sobie z nią sprawy, wytłumaczyła nam, że przypominała sobie, jak Grace płakała, jedząc maliny. Wtedy my też się rozpłakaliśmy.
Następny rok uczyła się od nowa reakcji i emocji. Powoli budziła się z letargu, w jaki wprowadziła ją śmierć Grace. Wydaje mi się, że to wszystko zostało spowodowane przez to, jak tłumiła w sobie cały ból - po śmierci matki, ojca, utracie brata... Opieka nad Grace też nie była łatwa.
Astrid zrastała się psychicznie.
Dopiero pół roku później zebraliśmy się na to, by stanąć z nią twarzą w twarz i wyrazić swój żal i poczucie winy. Nie winiła nas, tak samo jak Shermana. Mogliśmy odetchnąć z ulgą przynajmniej w tej kwestii.
Sherman, mimo zapewnień Astrid tamtej nocy, dalej się obwiniał. Pracował ciężko, a gdy tylko nabrał formy, robił i za czterech, dzieląc się swoimi racjami z dwójką uratowaną tamtego dnia.
Widzicie, wszyscy tam zostaliśmy. Will, Astrid, Sherman, Joey, Bri i ja. J. i B. dopiero po jakimś czasie zrozumieli, jak zaryzykowaliśmy dla nich my i ile poświęciła dla nich Grace. To było trzy lata temu, kiedy postawili prowizoryczny nagrobek ku jej pamięci na tyle ogrodu, pod jednym z drzew. W drewnianej belce wyryli jej imię i jedno słowo: "dziękujemy". Od tamtego czasu Astrid zaczęła je traktować jak własne dzieci. Stała się jakaś taka... cieplejsza. Kiedy to wszystko się dopiero zaczynało, uważałam ją za sztywną, chłodną, jakąś taką surową. Już taka nie jest.
Parę miesięcy po postawieniu nagrobka, Sherman rozmówił się ostatecznie z Astrid. Przytulili się. I jak raz zaczęli, tak jakoś im to weszło w brzydki nawyk i potem plułam sobie w brodę, że przyczyniłam się do tego, bo musimy to teraz oglądać na co dzień. Są razem jakoś od roku. I są szczęśliwi, więc niestety nie mogę za bardzo narzekać.
A. rozmówiła się także z bratem, który przez cały ten czas jakoś tam próbował jej pomóc, nieudolnie do tego stopnia, że zawsze mieliśmy z Willem z niego ubaw, ale jednak. Rozpoczął się długi proces wybaczania, który wciąż się jeszcze nie zakończył, lecz widać już czasami braterskie kuksańce i słychać siostrzane marudzenia. W takich chwilach kamień spada mi z serca.
Także owszem, jest wiele pozytywów. Żyjąc z dnia na dzień, czerpiemy radość z tego, co mamy, bo mamy nieporównywalnie więcej, niż kiedyś, choć i wiele straciliśmy.
Wspominam jednak czasami tragedię Dahwy w inny sposób, niż na początku. Patrzę przy tym na cały nasz świat. Świadomość, że ludzkie życie nie znaczy już nic, chociaż jednocześnie jest jedyną wartością dla każdej jednostki, przeraża mnie. Zniszczyliśmy wszystko, a wciąż niszczymy te resztki, które pozostały. Zniszczyliśmy siebie, to co wokół, nie wahamy się zrobić kolejnego kroku w tym kierunku. Granica destrukcji została daleko za nami. Nie ma odwrotu. Dążymy do jednego, oczywistego końca. Maluje się on bardzo paskudnie, czarno, chaotycznie, potwornie. Nikt z nas nie chce dożyć tego końca.
Nie istnieje na świecie gorsza katastrofa, niż gatunek ludzki.
Mnisi mają książki. Czytałam w nich o kolorowych hektarach łąk, polach uprawnych, złocistych zbożach, ogromnych sadach, rwących rzekach, w których się myto, domach z ogródkami, w których właściciele uprawiali swoje warzywa, targach tętniących życiem, karnawałach, kolorowych przebraniach, świętach... Jak mogli to odrzucić? Zniszczyć ziemię, która ich karmiła? Wybić zwierzęta, by potem zabijać się o marne ich kawałki? Spalić wszelkie księgi, by się ogrzać? Zniszczyć dobytek kultury, wyrzucić w zapomnienie te piękne, złote czasy? Wyciąć wszystkie drzewa, aby mieć więcej figurek na półkach? Wszystko przepadło, nic nie powróci, a ich potomkowie są skazani na egzystencję, ograniczoną przez pierwotne instynkty, próbując utrzymać pozory życia i organizacji.
Nie ma dla nas życia. Zabiliśmy życie w samych sobie.
Dan miał rację - im szybciej stąd odejdziemy, tym lepiej.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Halucynowaa | WS | X X X