poniedziałek, 5 grudnia 2016

Rozdział 9. I wszyscy konni i wszyscy dworzanie...

- Doktorze, list do pana.
Falk wyrwał mężczyźnie kopertę z ręki i wyprosił go gestem z gabinetu. Szybko rozerwał papier i odczytał jego treść. Była to krótka instrukcja, jak najłatwiej podłożyć ogień, żeby rozprzestrzenił się jak najszybciej i nikomu nie pozwolił uciec.
Naukowiec uśmiechnął się z zadowoleniem. Odwrócił się i rzucił w przestrzeń rozkaz: "Zaczynajcie". Z cienia wyłoniła się dwójka mężczyzn. Skinęli głowami i wyszli bez słowa.


- Musimy ruszać. Teraz.
Sherman opierał się pięściami o stół. Z jego oczu zniknęła zupełnie codzienna wesołość, wszelkie ciepło. Czerń była zimna, wręcz nieludzka.
- Tak? - Dan prychnął, składając ramiona na piersi. - I co, zamierzasz biec tyle kilometrów po to, żeby gasić pożar konewką? A raczej spryskać popioły, jeśli w ogóle uda ci się tam dotrzeć.
- A ty zamierzasz tu siedzieć? Tak po prostu? - odparowała Astrid, która w końcu się otrząsnęła i spojrzała na łowcę ze złością. - Również się do tego przyczyniłeś.
- Będzie więcej miejsca.
Kupiec rzucił się i złapał go za fraki. Wściekłość płonęła na jego twarzy.
- Tam są niewinni. Kobiety, dzieci...
- Nie ma niewinnych, kupczyku - odparł dobitnie Daniel, jednym ruchem mu się wyrywając. - Wszyscy w końcu zginiemy. Im szybciej, tym lepiej... Nie powiedziałem, że się tam nie wybieram. Mówię, że iść tam pieszo mija się z celem.
- Mamy konie.
W progu stanął brat Astrid. Mnich spojrzał na niego strofująco, ale nic mu nie powiedział. Zamiast tego zwrócił się do nich, potwierdzając jego słowa.
- Cztery. Damy wam trzy, ale musicie tutaj z nimi wrócić. Wszystkimi.
- Świetnie. O tym mówiłem. - Łowca podniósł się z krzesła. - Niech cały ten świat szlag w końcu trafi... - mruknął pod nosem, wychodząc z domu za mnichem.
Christopher zastąpił drogę Astrid.
- Wrócisz?
Odwróciła wzrok.
- Proszę.
Pokazała mu środkowy palec i minęła.

- Nie są silne, nie możecie pędzić ich przez całą drogę.
- Oczywiście.
- Inaczej padną z wycieńczenia.
- Rozumiemy - warknął zniecierpliwiony Dan. - Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, ale robi się ciemno, niedługo nasza podróż okaże się bezsensowna.
- Dobrze. Nie zatrzymuję was. - Mnich oddalił się. - Powodzenia - dodał jeszcze poważnym tonem, nim wszedł z powrotem do budynku.


- Jesteś pewien, Caiv, że sobie poradzisz? - Doktor uniósł sceptycznie brew, czubkiem buta odtrącając zwęgloną rękę. Szli powoli w kierunku centrum, które dopiero miało spłonąć. Podążali za linią ognia, pnącą się do góry, rosnącą w objętości jak wąż, gdy pożre swoją ofiarę. - Słyszałem, że nie tak dawno spaliłeś swój dom.
- To był przypadek - wycedził mężczyzna przez zęby, torując Falkowi drogę wśród trupów.
- Mam nadzieję. Dziś nie możemy pozwolić sobie na żadne przypadki ani wypadki.
Musieli znowu przejść przez Umieralnię. Tym razem jednak wyglądała zupełnie inaczej, niż kiedy doktor był tu ostatnim razem. Droga usłana była spalonymi ciałami, gdzieniegdzie dało się jeszcze słyszeć cichy płacz, jęki. Caiv wyciągnął z pochwy nóż i skrupulatnie, z rzeźnicką bezwzględnością przemierzał dywan trupów, dobijając dogorywających.
Starzec jednak nie poszedł za nim. Stał na granicy tego miejsca, gdzie ziemi zupełnie nie okryła jeszcze czerń osmalonej skóry. Wstrząsnął nim dreszcz, a łzy napłynęły do oczu. Uniósł dłoń do twarzy i mruknął do siebie:
- Co za potworny smród.
Po czym ostrożnie, z obrzydzeniem stawiając każdy krok, ruszył dalej.


Konie uwiązali przy bramie; nie musieli bać się, że ktoś je ukradnie. Nie było komu.
Łunę ognia dostrzegli z daleka. Przerażeni tym widokiem popędzili konie. Czarna noc zostawała za ich plecami, ustępując miejsca powoli świtowi, jednak nawet jego światło było przygnębiająco przytłumione przez ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Natura jednak się spóźniła. Może nie nadążyła za człowiekiem. A może chciała jedynie zobaczyć, jak po zniszczeniu jej, człowiek niszczy samego siebie. Może jedyne, czego chciała, to zmyć popioły, złączyć je z ziemią.
Obraz tego, co ujrzeli za murami, miał już zawsze ich prześladować, powracać w najbardziej niespodziewanych momentach, napawając rozpaczą i winą. To oni przyłożyli do tego rękę. Wierząc - mniej lub bardziej - w obietnicę kamienia, który mógłby leczyć każdą chorobę. Ludzkość dostałaby drugą szansę. Odrodziliby swoją planetę, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Kamień nie leczył.
Kamień zabijał.
Kamień tworzył materiały.
Materiały potrzebne do skonstruowania broni.
Jednostki zapłaciłyby Falkowi fortunę, aby móc wytępić robactwo wokół siebie.
Aby zrobić miejsce dla samych siebie.
Aby dać szansę samym sobie.
Sherman padł na kolana, tłukąc je boleśnie. Nie zważał jednak na to. Patrzył przed siebie, a jego głowę wypełniała jedna myśl, rozdzierała go swoimi szponami.
- To moja wina.
Wypowiedziawszy to zrozumiał, jak bardzo był naiwny, jak wiele przegapił. Nie słuchał, a powinien. To on, Sherman, kupiec z Dahwy, chłopak wychowany przez zakonnice, zebrał tę grupę za jego plecami - pociągnął ich za sobą, namawiając słodkimi słówkami, wplątał w tę tragedię - to on, nie kto inny, postawił kropkę na wyroku śmierci tych ludzi. Tysiące ludzi, których największym grzechem było życie. Jego wina...
Daniel zacisnął dłoń na jego ramieniu, a wtedy chłopak zacisnął zęby. To jeszcze nie koniec, powiedział sobie w duchu. Nachylił się i ucałował ziemię.
- Obyście znaleźli pokój - szepnął niemal niesłyszalnie. Tylko tyle mógł dla nich zrobić.
To, i jeszcze jedno.
- Daj mi nóż.
Łowca podał mu go bez słowa. Astrid natomiast już nie zamierzała siedzieć cicho.
- Chwila moment, i co zamierzasz? - zapytała, ciągnąc go za rękaw, bo ten już chciał iść.
- Zarżnąć Falka.
- Tak po prostu? Nie wiedząc nawet, gdzie jest?
- Znajdziemy go.
- Jak?
- Przez tych podpalaczy. Przecież to nie on podłożył ogień.
- I myślisz, że tak po prostu jednego pokonasz, a on cię zaprowadzi do doktora?
- Masz lepszy pomysł? - warknął na nią, tym samym zamykając jej usta.
Grace wzięła ją pod rękę i ścisnęła mocno. Bliźnięta splotły dłonie, a Dan zamykał pochód z drugim, dłuższym i ostrzejszym nożem w dłoni. Ruszyli przez trawione ostatnimi językami ognia miasto.


- Ile wam zapłacił?
Caiv splunął Danowi w twarz krwią.
- Ile chcieliśmy.
Łowca jednym uderzeniem powalił mężczyznę na ziemię i przygniótł go stopą, przenosząc na nią cały swój ciężar.
- Jeszcze nam nie zapłacił wszystkiego! Resztę mamy dostać, udział w zyskach...
- Muszę cię rozczarować, zysków nie będzie.
Podniósł go i trzymając niedźwiedzim ściskiem, kazał prowadzić do doktorka.
I zaprowadził ich.
Falk stał spokojnie, w samotności, patrzył na szalejące przed nim w bezpiecznej odległości płomienie. Odwrócił się. Był lekko zaskoczony, ale nie wystraszony. Nawet kiwnął na nich zachęcająco ręką, jakby zapraszał do oglądania widowiska. Sherman podszedł do niego. Naukowiec ścisnął jego ramię.
- Nie potrzebuje pan tych składników, o które prosił...? - zapytał bezbarwnym tonem.
- Ach, nie, ktoś inny zdobył je dla mnie szybciej... Aczkolwiek nie miał dla mnie trupioszatki. Udało się wam może...
Chłopak nie umiał się pohamować; pchnął go z całych sił, aż ten się potknął i upadł na ziemię. Ciemnoskóry ścisnął go za gardło, gotowy udusić. Łzy znów napłynęły mu do oczu, obraz się rozmazał. Nie zauważył, jak Falk sięga po kamień. Usłyszał tylko krzyk Astrid, a potem poczuł mocne uderzenie w głowę, które go powaliło. Czuł, jak coś lepkiego spływa mu po skroni. Zaczął natychmiast się podnosić, chociaż robiło mu się ciemno przed oczami.
- Czekaj, nie ruszaj się!
- Gdzie on polazł? - Głos Shermana przesiąknięty był nienawiścią.
- Dan za nim poszedł.
- Z Caivem? - zapytał niemrawo, choć starał się ze wszystkich sił zachować trzeźwość umysłu.
- Nie, on...
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, a jednak gdy później odtwarzała to w pamięci, każdą postać widziała jak w zwolnionym tempie.
Przez huk walących się domów i trzask ognia przebił się krzyk małego dziecka. Nie wiedzieli, czy po prostu płacze, czy może woła o pomoc. Nancy i Will natychmiast rzucili się przed siebie na pomoc. Przekroczyli granicę piekła. Astrid odruchowo zawołała Grace, ale ta nie pobiegła za nimi. Właściwie nigdzie jej nie widziała.  Wykrzyknęła jej imię, ale bez odzewu.
Bliźnięta siłowały się z ogłupiałym chłopcem, który nie chciał wyjść, bo jego matka była w środku. Już nie żyła.
Dom się walił.
Wewnątrz była jeszcze czteroletnia dziewczynka. Grace chciała ją wyprowadzić, kiedy zobaczyła trójkę przy wejściu. A chwilę później spojrzała w górę i zauważyła, że zaraz sufit runie im na głowę. Chciała wrzasnąć, ale dym zdławił jej gardło.
Więc po prostu ich wypchnęła.
Dom się zawalił.
Grace została w środku.
Dzieci płakały.
Nancy rzuciła się do ruin, łzy tworzyły szlaki na jej osmalonej twarzy. Will rzucił się za nią, ale nim oboje dopadli płonących belek, kulejący Daniel ich złapał. Krzyczały, kopały go, gryzły, aż w końcu wściekły rzucił je przed siebie i sam zaczął na nie krzyczeć.
Astrid powoli wstała.
Nie słyszała, jak Sherman wołał jej imię.
Czuła się, jakby połknęła kamień. Próbowała wydusić z siebie imię tej dziewczyny. Znała ją tak dobrze. Wiedziała o niej wszystko. Pewnie gdyby ktoś zapytał, znałaby odpowiedź na to, ile miała piegów na twarzy. Wiedziała, jak trudno utrzymać jej czarne, gęste loki w czystości. Wiedziała, że nic nie smuciło jej bardziej, niż sprawianie komuś przykrości. Że doceniała wszystko, co Astrid dla niej robiła. Wiedziała, że kiedy w policzku robił jej się dołeczek, to uśmiechała się z zawstydzenia. Że uwielbiała się śmiać z innymi.
Wiedziała, że kochała ją całym sercem i była jej lepszą siostrą, niż Christoph bratem.
Grace.
Szarooka Grace.
Dziewczyna miała wiele talentów. Potrafiła perfekcyjnie wytrącić ją z równowagi przez to, jak tragiczną niezdarą była. Umiała też ją uspokoić i wywołać uśmiech na twarzy nawet w chwili, gdy wcale nie chciała się uśmiechać. Odsłaniała słońce w najbardziej deszczowe dni. Wieczna optymistka. Nieskażona niczym, oprócz choroby. Była aniołem. Jej aniołem.
Ale anioły to nie istoty żyjące na ziemi.
- Grace?
Potknęła się. Jej ramionami wstrząsnął dreszcz, usta zadrżały. Wbiła paznokcie w ziemię.
- Grace?
Wstała. Jej własny głos docierał do niej jakby z daleka. Dziwnie wysoki, nierówny, w dodatku drażnił gardło. A może to dym...? Dym z tego domu...?
- Grace?
Dan coś do niej mówił, gdy za bardzo zbliżyła się do wciąż płonącego domu. Wyciągnął w bok rękę, powstrzymując ją od pójścia dalej. Gdzieś na lewo dostrzegła nieruchome ciało Falka. Nie obchodził jej jednak. Ona...
- Grace! GRACE!
Złamała się. Łowca trzymał ją, kiedy ona wyrywała się, żeby pobiec do przyjaciółki. Krzyczała rozdzierającym serce głosem jej imię, wciąż jej imię, jakby to wystarczyło, by wydostała się stamtąd żywa.
Hej, Astrid, wiesz co? Znalazłam taki śliczny kamień! Chciałam ci go zawiesić na sznurku, ale ledwo go podniosłam z ziemi, już mi go ktoś ukradł... Może jednak znajdę kolejny! Chciałabyś? Będę szukała, nawet jak osiwieję!
Opadła z sił. W chwili, gdy Daniel ją puścił, upadła jak szmaciana lalka, zupełnie bezwładna. Mężczyzna odciągnął ją od tego widoku. Wziął ją na ręce, chociaż sam ledwo szedł przez ranę na nodze, którą zadał mu Caiv, nim go zabił. Bliźnięta szły ze spuszczonymi głowami, prowadząc za ręce ocalone dzieci, a za nimi powłóczył nogami Sherman.

Siedziała z dala od ognia, choć noc była chłodna. Zresztą wszyscy patrzyli na płomienie z odrazą, niepokojem, jakby te miały nagle wyrwać się z ogniska i wskoczyć na ich ubrania, żeby ich pożreć, tak jak pochłonęły całe miasto.
Sherman nie mógł dłużej znieść poczucia winy ciążącego na nim jak ołów. Usiadł przed nią, złapał za dłoń i skrzywił się, gdy nawet nie drgnęła.
- Przepraszam. To wszystko moja wina. Tak mi przykro... Gdyby nie ja...
Astrid uniosła głowę i spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami. Cofnęła rękę i skuliła się, obejmując się za nogi.
- Nie wziąłeś nas ze sobą siłą. Nie wiń się. - Głos jej się załamał. - Pewnie jest teraz w lepszym miejscu. Ten świat na nią nie zasługiwał. Ja nie zasługiwałam.



Minęło... Prawie pięć lat. Licząc od dnia, kiedy dotarliśmy z powrotem do Mnisich Gór. Nie pamiętam, ile czasu zajęła nam podróż od Dahwy. Jechaliśmy powoli. Dzieciaki ryczały okropnie, ale szybko się zamknęły, kiedy dostały parę malin i gruszkę na pół.
Dan przez rok się nie pokazał, potem zrobił sobie z tego miejsca bazę wypadową. Ciągle znika. Nie mówi, co robi, kiedy go nie ma. Nie odpowiada, gdy pytamy, czy to to samo, co kiedyś. Chyba nic już nie będzie takie jak kiedyś. Chciałabym napisać, że jest lepiej. Pod wieloma względami to prawda - mamy z Willem tutaj świetne warunki, niemal sielankowe życie, uczymy się o tym wszystkim, co dotyczy tej całej tajemnicy naszych oczu. Jemy owoce. Warzywa. Odpoczywamy na zielonej trawie. Pijemy z czystego źródła.
Zdarzają się noce, kiedy Will budzi się ze wrzaskiem, jak wtedy. Nie ma reguły - co miesiąc, co pół roku, co tydzień... Z każdym kolejnym razem trudniej go wybudzić. A raczej otrząsnąć z dziwnego stanu, bo oczy ma otwarte, ale jest nieobecny. Przeraża mnie to. Przynajmniej przestał drapać oko po tym, jak niemal je sobie wydłubał. Odchodziłam wtedy od zmysłów. To były najgorsze tygodnie mojego życia - tuż po tym, jak spłonęła Dahwa. Nie otrząsnął się jeszcze po tym, ja również. Ciągłe poparzenia rąk od tej dziwnej klątwy, której wciąż nie pojmuję, wcale nie pomagały mi się z tym pogodzić.
Schodziliśmy Astrid z drogi. Nie pokazywaliśmy się jej na oczy. Dwa lata. Pół roku nie zamieniła z nikim słowa od rozmowy z Shermanem. Mijała swojego brata, jakby był duchem. Nawet jedzenie jej nie cieszyło. Parę razy rozpłakała się przy posiłku. Później, gdy już wyjaśniliśmy sobie z nią sprawy, wytłumaczyła nam, że przypominała sobie, jak Grace płakała, jedząc maliny. Wtedy my też się rozpłakaliśmy.
Następny rok uczyła się od nowa reakcji i emocji. Powoli budziła się z letargu, w jaki wprowadziła ją śmierć Grace. Wydaje mi się, że to wszystko zostało spowodowane przez to, jak tłumiła w sobie cały ból - po śmierci matki, ojca, utracie brata... Opieka nad Grace też nie była łatwa.
Astrid zrastała się psychicznie.
Dopiero pół roku później zebraliśmy się na to, by stanąć z nią twarzą w twarz i wyrazić swój żal i poczucie winy. Nie winiła nas, tak samo jak Shermana. Mogliśmy odetchnąć z ulgą przynajmniej w tej kwestii.
Sherman, mimo zapewnień Astrid tamtej nocy, dalej się obwiniał. Pracował ciężko, a gdy tylko nabrał formy, robił i za czterech, dzieląc się swoimi racjami z dwójką uratowaną tamtego dnia.
Widzicie, wszyscy tam zostaliśmy. Will, Astrid, Sherman, Joey, Bri i ja. J. i B. dopiero po jakimś czasie zrozumieli, jak zaryzykowaliśmy dla nich my i ile poświęciła dla nich Grace. To było trzy lata temu, kiedy postawili prowizoryczny nagrobek ku jej pamięci na tyle ogrodu, pod jednym z drzew. W drewnianej belce wyryli jej imię i jedno słowo: "dziękujemy". Od tamtego czasu Astrid zaczęła je traktować jak własne dzieci. Stała się jakaś taka... cieplejsza. Kiedy to wszystko się dopiero zaczynało, uważałam ją za sztywną, chłodną, jakąś taką surową. Już taka nie jest.
Parę miesięcy po postawieniu nagrobka, Sherman rozmówił się ostatecznie z Astrid. Przytulili się. I jak raz zaczęli, tak jakoś im to weszło w brzydki nawyk i potem plułam sobie w brodę, że przyczyniłam się do tego, bo musimy to teraz oglądać na co dzień. Są razem jakoś od roku. I są szczęśliwi, więc niestety nie mogę za bardzo narzekać.
A. rozmówiła się także z bratem, który przez cały ten czas jakoś tam próbował jej pomóc, nieudolnie do tego stopnia, że zawsze mieliśmy z Willem z niego ubaw, ale jednak. Rozpoczął się długi proces wybaczania, który wciąż się jeszcze nie zakończył, lecz widać już czasami braterskie kuksańce i słychać siostrzane marudzenia. W takich chwilach kamień spada mi z serca.
Także owszem, jest wiele pozytywów. Żyjąc z dnia na dzień, czerpiemy radość z tego, co mamy, bo mamy nieporównywalnie więcej, niż kiedyś, choć i wiele straciliśmy.
Wspominam jednak czasami tragedię Dahwy w inny sposób, niż na początku. Patrzę przy tym na cały nasz świat. Świadomość, że ludzkie życie nie znaczy już nic, chociaż jednocześnie jest jedyną wartością dla każdej jednostki, przeraża mnie. Zniszczyliśmy wszystko, a wciąż niszczymy te resztki, które pozostały. Zniszczyliśmy siebie, to co wokół, nie wahamy się zrobić kolejnego kroku w tym kierunku. Granica destrukcji została daleko za nami. Nie ma odwrotu. Dążymy do jednego, oczywistego końca. Maluje się on bardzo paskudnie, czarno, chaotycznie, potwornie. Nikt z nas nie chce dożyć tego końca.
Nie istnieje na świecie gorsza katastrofa, niż gatunek ludzki.
Mnisi mają książki. Czytałam w nich o kolorowych hektarach łąk, polach uprawnych, złocistych zbożach, ogromnych sadach, rwących rzekach, w których się myto, domach z ogródkami, w których właściciele uprawiali swoje warzywa, targach tętniących życiem, karnawałach, kolorowych przebraniach, świętach... Jak mogli to odrzucić? Zniszczyć ziemię, która ich karmiła? Wybić zwierzęta, by potem zabijać się o marne ich kawałki? Spalić wszelkie księgi, by się ogrzać? Zniszczyć dobytek kultury, wyrzucić w zapomnienie te piękne, złote czasy? Wyciąć wszystkie drzewa, aby mieć więcej figurek na półkach? Wszystko przepadło, nic nie powróci, a ich potomkowie są skazani na egzystencję, ograniczoną przez pierwotne instynkty, próbując utrzymać pozory życia i organizacji.
Nie ma dla nas życia. Zabiliśmy życie w samych sobie.
Dan miał rację - im szybciej stąd odejdziemy, tym lepiej.



Koniec części I
© Halucynowaa | WS | X X X