środa, 31 sierpnia 2016

Rozdział 6. W stronę gór

Agoniczny jęk poderwał natychmiast Astrid z fotela. Jej zaćmiony jeszcze umysł był przeświadczony, że to znowu się dzieje. Serce na krótką chwilę zamarło, chociaż powinno się już do tego przyzwyczaić.
Ale do niektórych rzeczy się nie da.
- Grace? Grace? – wołała przyciszonym głosem, po omacku idąc w stronę łóżka, gdzie spała czarnowłosa, jednak gdy złapała ją za rękę i zobaczyła szare oczy błyszczące strachem, zrozumiała, że to nie atak.
To nie ona krzyczała.
- Will? Will, cicho, spokojnie, ćśś… - To Nancy niezgrabnie głaskała brata po policzku, ale ten ją co chwilę odtrącał, kuląc się i jęcząc.
- Co się dzieje? – zapytał Sherman, podchodząc w tym samym momencie, co Dan.
- Boli… - wył chłopiec, trzymając się za lewą połowę twarzy.
- Uderzyłeś się?
- Nie…
- Pokaż to.
Łowca złapał go za nadgarstek, na co młody odskoczył jak poparzony. Sherman wywrócił oczami, kazał mu usiąść z powrotem na krześle, a sam przysiadł na brzegu łóżka i skinął na Willa. Ten odsłonił oko: spojrzała na nich czerwona tęczówka tonąca w szkarłatnych łzach, które po policzku rozmazał brunet. Wszyscy zamarli, a na ich twarzach odmalował się szok i strach. Nawet Sherman, który przecież słyszał już wcześniej o tej anomalii, był zaskoczony, widząc to w tej chwili. Chłopiec natomiast zobaczył przed sobą wykrzywione twarze, na których cień błądził wśród księżycowego światła i po raz kolejny w swoim krótkim życiu poczuł się jak ostatni śmieć. Chciał uciec od nich, ale jakiś suchy, ostry głos szeptał mu okropne rzeczy, od których rozbolała go głowa. Próbował go uciszyć, ale jednocześnie chłonął każde słowo, każdy wyraz rył mu się w pamięci ognistymi literami. Stamtąd ciepło rozeszło się na resztę jego ciała, zaczęło płonąć, czuł się, jakby wypalało go słońce na pustyni, a przeklęte oko szczypało, jakby ktoś drapał mu gałkę paznokciami.
I nagle wszystko się skończyło. Słońce zaszło, a zastąpił je na powrót nocny chłód, głos ucichł i zapanowała cisza tak głęboka, że mógł usłyszeć krew pulsującą w żyłach, czuł też wyraźnie swoje serce bijące nierównym, przyspieszonym rytmem i tępe pulsowanie w głowie.
Chude ręce otoczyły go i przytuliły do piersi, ale nie była to Nancy. Grace głaskała go delikatnie po włosach, szepcząc uspokajająco. Jej czarne loki muskały go lekko. Unosił się i opadał z każdym jej pojedynczym oddechem. W pierwszej chwili tak go to zaskoczyło, że zupełnie zamarł. Dopiero po chwili jego ramionami wstrząsnął zduszony w środku płacz.
Astrid dała kupcowi szmatkę, żeby wtarł twarz Willa, a sama odciągnęła blondynkę na bok.
- Co się właśnie stało?
Nancy wykrzywiła usta w podkówkę.
- Infekcja, koszmar, nie wiem… Wydarzyło to się do tej pory tylko raz – tłumaczyła niepewnie.
- Czemu tylko to jedno oko?
- Nie wiem!
- Tobie to się nigdy nie przydarzyło? – wypytywała dalej.
- Nie – jęknęła dziewczyna – Wtedy nie krzyczał, że mu gorąco, wtedy było mu zimno…
Akrobatka położyła jej dłoń na ramieniu i ścisnęła delikatnie.
- Już dobrze, nic mu nie jest.
Kiedy po paru godzinach snu wstali rano, chłopiec już czuł się zupełnie dobrze. Chociaż wciąż swędziało go oko i ciągle próbował je drapać – za co dostawał po łapach od tego, kto był akurat najbliżej – to nic więcej się z nim nie działo. Mogli więc spokojnie obrać kolejny cel, który okazał się być ostatnim. Daleko u stóp gór Mnisich w małej wiosce mieli odnaleźć „poważanego i wielce dystyngowanego” profesora, którego podane mieli tylko przezwisko – Czarny Kieł. Bliźnięta parsknęły śmiechem, gdy Sherman im to oznajmiał.
- Pewnie ma czarne, zepsute zęby – chichotały, wyobrażając sobie siwego starca z czarnym uśmiechem.
Pod listem skrył się kawałek papieru, gdzie w punktach zapisano kolejne materiały do zdobycia, a potem małym druczkiem zapisane okolice występowania i wygląd. Nazwy roślin nie mówiły nic nikomu oprócz Dana. A przynajmniej tak wnioskowali po jego minie, która – jak cała jego mimika – nie była łatwa do odczytania. Z ulgą opuścili w końcu Alases i skierowali się w stronę niezamieszkałych terenów bagiennych. Tam mieli zebrać szare liście trupioszatki, według opisu Falka mającej białe listki i czarne kwiaty śmierdzące zgnilizną.
- Nie moglibyśmy pozbierać fiołków? Albo stokrotek? – mruczała pod nosem Astrid, krzywiąc się na myśl, że kwiat może śmierdzieć jak Umieralnia w mieście.
Przez te parę długich dni podróży omijali miasta, chyba że głód doskwierał im do tego stopnia, że musieli zajść na normalny posiłek. Grace zaprzyjaźniła się z bliźniętami. Wydawała się być szczęśliwa z faktu, iż w końcu to ona może się kimś zaopiekować, a nie ją niańczono – chociaż ta „opieka” to raczej kwestia sporna. Towarzyszyła im przy różnych grach i bez znaczenia jak bardzo się starała, praktycznie nigdy nie udawało jej się wygrać, dwa chochliki zawsze ją przechytrzały. Bardzo dużo rozmawiała też z Shermanem, czasem głośno i otwarcie przy wszystkich, a czasami cichutko, gdzieś na uboczu siedzieli pochyleni do siebie i dyskutowali zawzięcie. Astrid często zostawała sama z Danielem, milczącym i surowym jak kamienny posąg. Obserwowała go uważnie, zaciekawiona jego osobą – jak zresztą mniej lub więcej każdy, kto coś o nim choćby słyszał. Patrzyła, jak z wprawą oprawia złapane zwierzęta, przy czym ręka mu nawet nie zadrży; jak pustym wzrokiem wpatruje się gdzieś w przestrzeń, co mu się dość często zdarzało. Kilka razy przechwycił jej spojrzenie i okazało się, że jest nawet nie tyle drugą osobą, która potrafi wytrzymać do remisu, ale wręcz pierwszą, która wygrywała. Piwne oczy zupełnie nie krępowały się jej obserwacją, a nawet przeciwnie – rzucały jej wyzwanie, przy tym z góry będąc przekonane o swoim zwycięstwie. Blizny i wielka postura łowcy przestała ją po jakimś czasie wprawiać w niepokój, chociaż wciąż czuła się w pobliżu niego nieswojo, ale oczy, ta para tęczówek barwy kory drzew, co rosną stuleciami, o których czytała w książkach – one dawały jej poczucie bycia nikim. Nie wobec niego, ale wszystkiego, co wokół.
Mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy i Astrid w to wierzyła. Dlatego zawsze tak intensywnie i z uwagą zagląda w nie ludziom. Niektórych łatwo jest odczytać, wszystko widać jak na dłoni, kiedy kłamią, kiedy się kłopoczą, kiedy udają. Są też wyjątki, zamknięte w sobie do tego stopnia, że dziewczyna nie widzi nic. Dan do nich należał. Jedyne, czego była pewna, to że skrywa coś niesamowicie interesującego i aż ją świerzbiło od chęci poznania tej tajemnicy. Sherman widocznie czuł się tak samo, bo wiele razy próbował podejść mężczyznę, ale z reguły niczego się nie dowiadywał.
Jeśli zaś chodzi o handlarza, dała sobie spokój z ciągłymi próbami unikania rozmowy z nim – niepotrzebnie ją to męczyło, bo ten zdawał się desperacko próbować naprawić swoje winy. Oczywiście stale się pilnowała i analizowała, co mówiła, by czasami nie powiedzieć czegoś, dzięki czemu miałby na nią haka. Podczas jednej z takich rozmów chłopak się w końcu roześmiał. Astrid spojrzała na niego spode łba, nie mając pojęcia, o co mu chodziło.
- Przepraszam, po prostu ta twoja pauza za każdym razem, gdy mi odpowiadasz… - Uśmiechał się jeszcze chwilę, a potem jego czarne jak węgiel oczy stały się poważne, choć kącik ust był wciąż lekko uniesiony w górę. – Jeśli chcesz, mogę ci obiecać, że nie wykorzystam przeciw wam niczego, co mi powiecie.
Zielonooka prychnęła.
- Tak, pewnie.
- Nie wierzysz mi? – zapytał, wyginając usta w podkówkę.
- Dziwisz mi się? – odparła, skubiąc zadziorek od paznokcia.
- Właściwie to nie – przyznał. – Ale powiem tak… Czegokolwiek bym nie mówił, wszystko mogłoby być kłamstwem, ale dane komuś słowo ma dla mnie największą w życiu wagę.
Dziewczyna zatrzymała się.
- W porządku. Obiecaj.
Sherman położył rękę na sercu.
- Przyrzekam, że niczego, co mi powiecie, nie obrócę przeciw wam.
Stali tak dłuższą chwilę, mierząc się spojrzeniami, dopóki Nancy ich nie zawołała.
- W takim razie ja też coś ci powiem. Największą w życiu wagę ma dla mnie szczerość.
Wypowiedziawszy te gorzkie słowa odeszła od niego parę kroków w przód. Kupiec wpatrywał się w jej plecy, dopóki nie doskoczyła do niego Grace. Zaczęła mu opowiadać o tym, jak kiedyś miała gorączkę i Astrid się nią świetnie opiekowała i martwiła tak bardzo; wiadomo, że w tych czasach najmniejszy katar może być drogą na drugą stronę. Pamiętała każdy najmniejszy szczegół – jakiego koloru dała jej koc, jak wielka była buteleczka z lekarstwem, ile czasu zajęło zdobycie go… Chłopak słuchał tego z uśmiechem na ustach.
- Niesamowicie jesteście zżyte, co? Musisz ją bardzo kochać.
Dziewczyna potrząsnęła głową, jej czarne loki zawirowały. Spojrzała gdzieś w bok swoimi szarymi oczami, potem pod nogi, aż wspięła się na palce, by powiedzieć towarzyszowi coś na ucho. Ten otworzył szeroko oczy i zaskoczony nic nie powiedział. Gdy szok minął, pogłaskał ją po głowie. Odszepnął jej coś na ucho, na co ona odpowiedziała po prostu „wiem”.
Zbliżając się do bagien, bliźnięta zaczęły o czymś zawzięcie dyskutować z Danielem. Wkrótce przekonali się, dlaczego. Trupioszatki na pewno tutaj już nie znajdą – w opisie Falka napisane było, że rośnie ona w korzeniach drzew, a te zostały wycięte co do jednego. Stali tak dłuższą chwilę, patrząc z przygnębieniem na ten obraz dewastacji, odpychając od siebie natarczywe i zdecydowanie niezbędne pytanie „i co teraz?”.
- Idziemy – powiedział cicho Dan. Jego głos brzmiał jakoś inaczej.
- Gdzie?
- Do Mnisich Gór.
- Ale… - zaczął Will.
- Resztę na pewno zbierzemy po drodze. Trupioszatkę mogą mieć w tej wiosce, gdzie mieszka ten cały „Czarny Kieł” – przemawiał z jawną pogardą.
- Naprawdę nie lubisz naukowców, co? – zagadnęła Nancy.
- Nie – odparł sucho. – Nienawidzę ich.
Stracili mnóstwo czasu. By dojść tutaj, musieli nadłożyć drogi; gdyby wiedzieli wcześniej jak wygląda sytuacja, zaoszczędziliby dwa dni.
- A jeśli nie będą jej mieli? – zapytała Grace.
- To nie będzie kamienia.
- Nie mów tak.
- Zawsze jesteś taki ponury i zgryźliwy. Samotność cię nie męczy? – Mała blondynka nie dawała za wygraną. Szła za nim, stawiając długie kroki.
- Nie. Tak jest o wiele wygodniej.
- Nie wierzę ci.
- Nie musisz. Jesteś dzieckiem, nic nie rozumiesz. Zresztą to nawet nie od wieku zależy. Świat jest zepsuty od zarodka do ostatniego tchnienia. Za późno na jakiekolwiek działania… - mruczał pod nosem Daniel, a Sherman i Astrid nadstawiali uszu. – Niech wam doktorek powie, ile z takich lasów jest w jego instytucie czy co to tam jest. A potem oczekuje, że z martwej ziemi ktoś wydobędzie niezbędną dla niego roślinę. Błędne koło. A uważa się przy tym za jakże wykształconego i mądrego.
- Kochasz lasy?
Łowca zatrzymał się i spojrzał w wielkie, granatowe oko dziewczynki.
- Oczywiście. I przede wszystkim szanuję, jak powinien każdy z nas. Natura daje nam życie, a my ją niszczymy. Przyznasz, że przebywanie w towarzystwie samego siebie jest lepsze od bycia wśród ludzi, którzy sami siebie pozbawiają życia, bo są tak głupi? Tak? Więc zamknijmy ten temat i więcej go nie drążmy. – Ruszył żwawym krokiem dalej. – To i tak bezsensowne.
Daleko za ich plecami zostały bagna i zgliszcza piętrowego, niegdyś ładnego domu, gdzie panował spokój i porządek, dzięki którym dawało się przeżyć biedę. W nim dawno temu mieszkał potomek starca, którego Sherman poznał w Alases; oczywiście nikt z nich nie był tego świadom, tak samo jak faktu, iż człowiek ten był głęboko wierzący, a przy tym szanowanym za osiągnięcia doktorem, znanym ze swoich kontrowersyjnych przekonań. Podobno idąc do miasta, zapomniał zgasić świeczki i po powrocie zmarł, próbując odratować swoje badania. Podobno… Tak stracono wartościowego człowieka. Nie pierwszego. I z pewnością nie ostatniego.
© Halucynowaa | WS | X X X