poniedziałek, 20 listopada 2017

Rozdział 3. Królicza łapa

Ból był niewyobrażalny. Nie potrafił określić, skąd promieniował, bo ogarnął całe jego ciało. Każda komórka wrzeszczała agonicznie, a on kulił się, przewracał. Ciuchy czymś nasiąkały, był cały mokry. Nie mógł złapać oddechu, w jego głowie pulsowało. Czegoś brakowało. Czegoś go pozbawiono. Dostał drgawek. Nic nie widział, istniały tylko odczucia, ostry zapach i śmiechy, zagłuszające jego krzyki.

– Puszczaj mnie, ty czekoladowy łbie!
– Nancy, co ty wyprawiasz?
– Słabe masz wyzwiska.
– Tak? Za to zęby mam mocne.
Rozległ się krótki krzyk.
–- Ty mała-
Plask.
– Uciszcie się wszyscy, do cholery. Nie da się pracować w takich warunkach.
– Nie dotykaj go!
– Nancy, uspokój się, ona próbuje mu pomóc.
– Chce go otruć! Puszczaj!
– To jest właśnie powód, dla którego się z wami nie zadajemy.
– Ostrzegam, jeśli zaraz mnie nie puścisz...
Poczuł, jak ciepły płyn wlewa mu się do gardła. Zakaszlał, otwierając od razu oczy i unosząc się na łokciu. Odtrącił od siebie kubek ze śmierdzącą zawartością. Kucała nad nim Dzika o czarnych lokach, puszących się wokół głowy niczym hełm. Jej wielkie usta rozciągały się w samozadowolonym uśmiechu, a z szyi zwisała jej kocia łapa. Skrzywił się, chociaż nie obrzydziło go to, bardziej zaciekawiło.
– Widzisz? Było się tak rzucać?
Javier puścił Nancy, a ta natychmiast rzuciła się na ziemię i objęła brata ramionami. Czuł jej szybko bijące serce. A może swoje.
Sherman przykucnął obok.
– Co widziałeś?
Will pokręcił głową.
– Nic. Czułem się, jakby... Nie wiem... – Zmarszczył brwi. – Jakby ktoś mi odciął nogę i kazał iść, jakbym nie mógł złapać równowagi. I...
Nie dokończył. Pochylił się na bok i zwymiotował.
– Ach, tak. Zapomniałam wspomnieć o torsjach.
Nancy spiorunowała ją wzrokiem.

– Nie zjedzą ich? – Nancy przytuliła się mocno do szyi wierzchowca.
– Nie, Nancy. – Dan powstrzymał się od wywrócenia oczami. – Będą bezpieczne do czasu, aż po nie wrócimy.
Dołączyło do nich zaledwie osiem osób. Sherman był niezadowolony, ale Daniel twierdził, że to i tak wielki sukces. Od Alases dzielił ich niecały dzień drogi. Ich nowi towarzysze nie brali ze sobą prawie niczego. Gdy tylko wyszli z lasu, Jacobo i kolejnych dwóch mężczyzn wyciągnęło niewielkie bębny, zawiesili je na szyi, zaś kobieta z króliczą łapą (o imieniu Tata, jak się potem dowiedział Sherman, kiedy zagadnął ją o jej wyjątkowy naszyjnik) wzięła do rąk coś, co przypominało grzechotki dla dzieci. Wydobywał się z nich jednak zupełnie inny dźwięk, subtelniejszy. Mężczyźni poczęli wybijać rytm, a po chwili Javier zaczął niegłośno śpiewać. Nancy chciała jeszcze trochę się na nich boczyć, ale nie mogła się oprzeć rytmowi muzyki. Patrzyła z dziecinnym zainteresowaniem na murzynkę, która potrafiła zgrabnie gibać ciałem, jednocześnie rękoma wygrywając tło dla bębnów. Dołączyła do niej, szczerząc zęby. Niegrający Dzicy zaśmiali się przyjaźnie. Już podrygiwali w charakterystyczny dla siebie sposób. Sherman żałował, że Astrid nie mogła tego słyszeć i widzieć. Ani Grace. Na pewno od razu poprosiłaby kobietę, by pozwoliła jej zagrać na instrumencie. Uśmiechnął się szeroko, wybijając rytm na swoich udach, kiwając głową na boki. Will dopiero po dłuższym czasie wyrwał się z ponurych rozmyślań o wizji i dręczącym go złym przeczuciu. Oko go znów swędziało, tak jak przed tragedią w Dahwie. Widząc jednak swoją siostrę wesoło tańczącą i same radosne twarze wokół, sam również uniósł delikatnie kąciki ust.
Dan szedł na końcu, pilnując Cyganki i modlił się tylko do Boga, w którego nie wierzył, by nikomu nie stała się krzywda i oby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.
W nocy zrobili bardzo krótki postój, by się chwilę zdrzemnąć. Nancy wzięła wartę z Javierem. Okazało się, że wiedział wiele o gwiazdach, zadawała mu więc tysiące pytań, z każdym przysuwając się do niego coraz bliżej w tę chłodną noc. Will nie zmrużył oka; coraz bardziej go drażniło.

Wczesnym popołudniem widzieli już Alases. Daniel zarządził, żeby rozbili obóz gdzieś na uboczu pod murami, a sam podąży do głównego wejścia i rozezna się o nowe informacje. Zrobili, jak powiedział. Zjedli, napili się, rozmawiali. Choć na początku wszyscy byli wyluzowani, a teraz swobodnie dyskutowali, to każdy czuł, jak ręka niepewności i strachu zaciska się powoli na ich ramionach. Gigantyczna ściana z kamieni, która kryła ich w cieniu, długim i szerokim, zdawała się kpić z ich maleńkości. Zbliżali się do źródła problemu.
Dan  wrócił po niedługim czasie, kręcąc głową. Nie dowiedział się niczego nowego, ale ku jego zaskoczeniu sporo osób wiedziało, o czym mówił. Całą drogę powrotną do obozu zastanawiał się, jakim cudem tego nie wychwycił. Podróżował wprawdzie w kierunkach zupełnie przeciwnych od Dahwy i jej okolic, ale i tak coś powinno dotrzeć do jego uszu.
Wziął teraz niewielki kamyk, usiadł między Shermanem, a Javierem, naprzeciw Willa i Taty. Narysował na ziemi cztery kropki, bawiąc się kawałkiem skały w dłoni.
– Jesteśmy tutaj. – Wskazał tę najbliżej niego. – Moglibyśmy pójść przez Knox – przesunął palec na punkt wysunięty na północny-zachód od Alases – ale lepiej ominąć to miejsce. Idąc przez Ezydron ominiemy tę przeklętą pustynię. Wprawdzie nadrzucimy dzień drogi, ale będzie bezpieczniej. Choć i tak będziemy musieli zbliżyć się do Knox. Z Ezydronu mamy niecałe trzy dni.
Sherman pokiwał głową.
– Co jest nie tak z pustynią przy Knox? – zapytała Tata, wskazując bohomazy łowcy.
Kupiec skrzyżował ramiona i westchnął.
– Nieciekawe plotki krążą o tej okolicy. W samym Knox podobno ustalili system, który pozwala im się zjadać nawzajem. Zaś Pustynia Przeklętych... Paskudne miejsce. Nie trzeba daleko zajść, żeby się przekonać. Wielu ludzi stamtąd nigdy nie wróciło. Paru szczęśliwców, których ocalało, straciło rozum. Mówią, że słychać, jak pod stopami trzaskają kości zmarłych.
– Co zobaczyli? – dociekała nadal kobieta.
– Jeśli chcesz wiedzieć, musisz przekonać się sama – uprzedził Shermana Will.
Nancy podeszła do nich. Gdy nachyliła się w stronę Dzikiej, brat podciągnął jej dekolt, nim wszystko odsłonił. Nie zwróciła na to uwagi. Wyciągnęła rękę w stronę króliczej łapy.
– Miałam o to dawno zapytać. To jakiś talizman? Sama go zrobiłaś? Mogę?
Nie czekając na pozwolenie, wzięła go do dłoni. Natychmiast go puściła. Wszyscy spojrzeli na nią pytająco.
– Kłuje – zaśmiała się nerwowo.
– Dostałam od kogoś. – Wzrok murzynki powędrował do Javiera.
Nancy przygryzła wargę. Rozmasowywała kciukiem poparzoną dłoń. Bliźniak patrzył na nią wnikliwie, ale nie mógł teraz o nic zapytać.

Nancy natychmiast wykorzystała moment, gdy Javier wędrował nieco na uboczu i szarpnęła go za ramię.
– Kto dał Tacie łapę? – zapytała szeptem.
Chłopak zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. Uderzyła go w mięsień, aż się skrzywił.
– To ważne, Javier. Musisz mi powiedzieć!
– Muszę? – prychnął. – Blondi, jesteś ładna, lubię cię, ale jesteś też gadatliwa. Ani jedno ani drugie nie sprawi, że ci zaufam i opowiem wszystko o moich przyjaciołach. Chcesz się dowiedzieć, sama ją zapytaj.
– Nie mogę! Nic nie rozumiesz! – syknęła. Chciała odejść, ale złapał ją za ramię boleśnie.
– Ty nic nie rozumiesz, Nancy. Ci ludzie to moja rodzina.
W jej oczach błysnęły łzy. Tyle z bólu, ile ze złości.
– Próbuję ochronić obie rodziny.
– Jakiś problem?
Will stanął przed nimi i spiorunował Javiera wzrokiem. Dziki puścił dziewczynę i oddalił się od nich, zeźlony. Rysy Willa natychmiast złagodniały, gdy pochylił się nad siostrą.
– Nic ci nie jest? – zapytał miękko.
Łzy popłynęły po jej policzkach.
– Tak się boję, że znów się w coś pakujemy...
Objął ją mocno ramionami, pozwolił, by dała upust swojemu strachowi, chociaż i jego nie opuszczały złe przeczucia. Nie ufał Dzikim. Uważał, że w sytuacji kryzysowej po prostu by uciekli, chcąc chronić własne tyłki i nie nadstawialiby karku dla białych, dla obcych. Poza tym obawiał się reakcji miastowych, zwłaszcza w tym miejscu. Zapewnienia Dana o jego dyskusjach ze strażnikami nie przekonywały go.
Ucałował Nancy delikatnie w czubek głowy.
– Nie martw się, tobie nic się nie stanie. Dopilnuję tego.
– Nie chcę znów kogoś stracić – załkała. – Nie powinniśmy byli wtedy wyruszać...

Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, zarządzili całonocny postój. Musieli być w pełni sił, gdy dojdą do okolic Knox. Postanowili nie rozpalać ognia. Każdy opatulił się swoimi ciuchami najciaśniej, jak potrafił i posnęli, ściśnięci w kręgu. Jedna osoba na warcie. Tata.
Zza murów, które zostawili daleko w tyle, nie docierało żadne światło, a księżyc był w ostatniej fazie; niedługo miał zniknąć niemal zupełnie, pogrążając świat w najgłębszej ciemności, choć już teraz miało się wrażenie, iż niebo wysysa wszelkie promyki światła, zamiast nimi emanować. Tej nocy nawet gwiazdy wydawały się świecić słabiej, jakby utożsamiały się z zanikającym księżycem. Na tym pustkowiu, gdzie jedynym, co wyrastało z ziemi, było kamienne miasto, oprócz chrapania któregoś z towarzyszy nie docierał do Taty żaden dźwięk. W przeciwieństwie do zapachu. Miejski smród jakoś się przebijał daleko poza mury. Chociaż była przyzwyczajona do mroku i nie obawiała się go, świadomość odsłonięcia na tej wielkiej przestrzeni zdecydowanie nie koiła nerwów. Zawsze omijali takie miejsca z daleka. Kryli się na wzgórzach, górach, w resztkach lasów. Tutaj czuła się co najmniej nieswojo.
Właśnie próbowała odszukać na nieboskłonie jedyną z dziesiątek konstelacji, o której mówił Javier i którą zapamiętała, kiedy poczuła dziwny zapach. Początkowo ledwo wyczuwalny, szybko stał się ostry i drażnił nozdrza. Chwyciła śpiącego przyjaciela za ramię i już otwierała usta, by obudzić pozostałych, ale głos uwiązł jej w gardle. Nim upadła nieprzytomna na ziemię, zobaczyła sunące w ich stronę ledwo widoczne cienie.

piątek, 14 lipca 2017

Rozdział 2. Dzicy są

– Nie.
– Nie możesz mi zabronić iść, Astrid.
– Och, więc nagle podejmujesz decyzje sam?
– Nie, ale-
– Ale? Nie ma ale, Sherman. Nie pozwolę ci nas zostawić.
Kupiec uderzył pięścią w stół ze złością. W pomieszczeniu została ich dwójka, reszta wyszła przygotować co trzeba na podróż.
– Nie zostawiam was. Wrócę.
Dziewczyna pokręciła głową i odwróciła się do niego plecami.
– Nie składaj obietnic, których nie masz pewności spełnić.
– Muszę iść, nie rozumiesz tego? Co jeśli następnym razem nie zjawi się Will? Co jeśli napary znachora zupełnie przestaną działać? Mam mieć i twoje życie na sumieniu? Wasze?
– Jeśli nie wrócisz – powiedziała cicho i spokojnie - módl się, by nie istniało życie pośmiertne. Inaczej możesz być pewien, że "wieczny spokój" pozostanie dla ciebie abstrakcją.
Po tych słowach wyszła na zewnątrz, trzaskając drzwiami. W krzątaninie ludzi odszukała brata i zawołała go jego pełnym imieniem. Miała do niego prośbę.

Wyruszyli pod osłoną nocy w piątkę - Daniel, nadal pilnujący cyganki, Sherman, Will i Nancy. Joey i Bri również rwali się do tego zadania, jednak udało się ich przekonać, by opiekowali się przyszłą mamą. Nikt nie chciał narażać dzieciaków, których uratowanie Grace przypłaciła własnym życiem. Poza tym nie zależało im, by przypadkiem przeżyły podobny koszmar, co oni. To były dobre dzieciaki. Uczynne, uprzejme, nie leniły się za wiele. Słowa łowcy jednak również zaważyły na decyzji – ta dwójka do niczego by im się nie przydała. Jedną trzecią życia spędzili w zielonej Dolinie, z dala od ludzi i chorób, z dala od śmierci. Czas spędzały na pieleniu, sadzeniu, sprzątaniu i nauce. Mnisi ciągle ich chwalili jako pilnych uczniów. Wyrastały z nich złote dzieci. Szybko wyparły z umysłów złe wspomnienia.
Tego nie dało się powiedzieć o tej czwórce.
– Dan? – Nancy pogoniła konia, by zrównać się z mężczyzną. – Rozumiem, że nie chciałeś wcześniej zdradzać szczegółów planu, ale może już byś się nim z nami podzielił?
– Oddaliliśmy się od wioski. Nikt nas nie usłyszy - dodał Will.
– Jak, do stu diabłów, zamierzasz powstrzymać ich od zabicia nas w chwili, gdy postawimy stopę na ich terenie? – Sherman nie potrafił wymyślić żadnego sposobu, by to się udało.
– Przy postoju – uciął rozmowę łowca.

Słońce grzało już intensywnie z bezchmurnego nieba, więc postanowili na jakiś czas skryć się w cieniu, napoić konie, zjeść i szybko zdrzemnąć. Schowali się za wyrwą w ziemi, noszącą widoczne ślady częstego użytkowania, prawdopodobnie przez Daniela. Kiedy załatwili wszelkie potrzeby, usiedli wygodnie w półkole, patrząc wyczekująco na mężczyznę. Ten jeszcze chwilę ignorował ich spojrzenia, patrzył w przestrzeń w kierunku, skąd przyszli. W końcu westchnął ciężko i uderzył Morganę, która akurat się pochylała, szybkim ruchem w szyję. Kobieta osunęła się twarzą w ziemię.
– Co ty...?!
– Oszalałeś?  warknął Sherman.
– Uspokójcie się. Nie chciałem, żeby słyszała, co powiem.
– Są inne sposoby-
– Zamkniecie się i dacie mi powiedzieć, czy zamierzacie dać mi wykład na temat niemoralności bicia kobiet? – zapytał sucho mężczyzna, podnosząc cygankę do pozycji siedzącej i opierając ją o skarpę. – Po pierwsze, musicie wiedzieć, że nie mam pewności, czy nie zareagują gwałtownie i z miejsca nas nie zabiją. Sądzę, że nie. Uważam, że jest duże prawdopodobieństwo, iż sobie z tym poradzę, ale uprzedzam. Możecie jeszcze zawrócić.
Wśród grupy zapadła cisza i rozbrzmiewał jedynie wiatr, szumiący wśród wyschniętych traw. Nikt nie zamierzał się wycofywać. Każdy miał swoje powody, by wyruszyć, a strach przed skutkami kultu był najmniej istotnym z nich. Nie, wiedzieli, że aby móc zostawić przeszłość za sobą, musieli wymazać tę plamę ze swojej historii i to jedyny sposób, żeby tego dokonać.
– Mieszkałem wśród Dzikich, gdy byłem mały – rozpoczął opowieść i zignorował zszokowane miny towarzyszy. – To było właśnie w okolicach Dahwy. Wioska stała na przeszkodzie wydobywcom, podobno jakieś cenne złoża znajdowały się tam, gdzie mieszkaliśmy. Nikt nie chciał się wynieść, chociaż przeprowadzka nie stanowiła problemu. Nie chcieli, ponieważ starali się zapobiec dewastacji lasu. Zostawili mnie w mieście, kiedy robotnicy wysłani przez naukowców poszli spalić wioskę. Wiem tylko, że parę osób przeżyło i sądzę, że są z grupą, którą spotkaliśmy wtedy. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego wrócili.
– Hm.
Dan spojrzał na Shermana, który patrzył na niego w zamyśleniu.
– Co?
Kupiec wzruszył ramionami.
– Nic. To po prostu wszystko wyjaśnia. To, jak się wtedy zachowałeś i twoją nienawiść do naukowców.
– Nie miałem racji? Uprzedzałem, że im się nie ufa. Zobacz, dokąd to was doprowadziło.
Shermanowi mięśnie napięły się na szczęce.
– Poszedłeś z nami.
– I macie szczęście, że to zrobiłem. Czego nie można powiedzieć o nikim w Dahwie.
Blondynka otworzyła usta, oburzona.
– Dan!
– Przynajmniej nie żyją już w tym piekle.
– Wiem, że próbujesz sobie wmówić, że w żaden sposób się do tego nie przyczyniłeś, ale to nieprawda. – Chłopak wstał i pół jego sylwetki zalało słońce. Czarne oczy nie rozjaśniły się zaś ani trochę. – Wszyscy pozwoliliśmy Falkowi na to, by spalił miasto. Możesz powtarzać, iż nikt nie jest bez winy, a Ziemia jest przeludniona. Nie zmieni to faktu, że wzięliśmy udział w masowym morderstwie, także dzieci, takich jak Joey i Bri. – Po tych słowach zebrał swoje rzeczy i wskoczył na konia. – Ruszę przodem.
Odprowadzili go wzrokiem, a potem Will również zaczął się pakować.
– Nie obchodzi mnie, czy winisz siebie za Dahwę czy nie – powiedział spokojnie. – Ale mam nadzieję, że wiesz, co robisz teraz. Bo jeśli coś nam się stanie, to będzie twoja wina. I jeśli Nancy stanie się krzywda... – Wsiadł niespiesznie na swojego wierzchowca. – Wtedy lepiej dla ciebie, jak cię zabiją.
Popędził zwierzę. Dan uśmiechnął się półgębkiem i chlusnął wodą z bukłaka na twarz Morgany, która natychmiast się obudziła.
– Nadopiekuńczy się chyba trochę zrobił, co? – zwrócił się do blondynki, wyciągając rękę do cyganki, ale ta odtrąciła go, wściekła.
– Tak, tak sądzę – odpowiedziała cicho. – Ty też się zmieniłeś.

Słońce już niemal skryło się za horyzontem, gdy stanęli na skraju lasu. Drzewa rzucały ogromnie długie cienie na ziemię i ich sylwetki. Nancy zbliżyła się do brata, a cyganka swym zwyczajem uniosła wyżej głowę. Dan ruszył jako pierwszy, a pozostali podążyli jego śladem po chwili wahania. Każde trzymało w pogotowiu sztylet, łowca miał standardowo łuk, a Will zabrał jeszcze maczetę. Konie uwiązali na tyle daleko, by nie dało się ich dostrzec z drogi.
Szli ostrożnie, starając się nie zwalniać za bardzo, rozglądali się, nasłuchiwali, a ich serca ściskały się przy każdym nagłym szmerze czy trzasku gałązki. Po godzinie Dan zatrzymał się i wyprostował.
– Co się stało? – szepnęła zaniepokojona dziewczyna.
– Nic. Właśnie o to chodzi – odparł mężczyzna. – Postój. Muszę pomyśleć.
Wszyscy rozluźnili z ulgą mięśnie, które mimowolnie napinali, świadomi, że mogą być zmuszeni użyć ich w każdej chwili.
– Może są w tym miejscu, gdzie wtedy była ich wioska? – Sherman oparł się o drzewo, patrząc wokół. - Rozważałeś to?
– Idę się odlać.
Will oddalił się od grupy kawałek i dopiero gdy zatrzymał się i rozejrzał dokładnie, schował broń. Ledwo odpiął guzik w spodniach, a poczuł na szyi chłód ostrza oraz ukłucie w boku. Na jego twarz wystąpił zirytowany uśmiech.
– Nie mogliście zaczekać?
Chrząknął i wygiął się, gdy jedno z ostrzy zatopiło się lekko w jego skórze.
– Czekaliśmy wystarczająco długo.
– Dlaczego nas nie zabiliście?
Drugie ostrze nacięło mu szyję. Poczuł, jak mała strużka krwi spływa mu po gardle.
– Od tego momentu milczysz. Idź.
Will posłusznie ruszył z powrotem do grupy. Tam zobaczył, jak otacza ich grupa czarnoskórych, celujących w nich z łuków i dzid. W ciemnościach jaśniały ich białe oczy, nieliczne twarze i torsy rozświetlały niewielkie pochodnie przez nich trzymane. Ten, który schwytał Willa, popchnął go do pozostałych. Z szeregu Dzikich wystąpił jeden mężczyzna, wysoki i postawny, przewyższający nawet Dana.
– Czy wśród was jest Sherman, Daniel, Will, Nancy, Astrid lub Grace?
Złapani spojrzeli po sobie skołowani.
– Wszyscy poza Astrid i Grace. Szukaliście nas? – To Daniel jako pierwszy się odezwał.
– Nie. Wiedzieliśmy, że to wy będziecie nas szukać. Zaprowadzimy was do Wodza.
Każdemu z nich spętano mocno ręce szorstkimi linami. Prowadzili ich niewidocznymi ścieżkami szybkim krokiem, gasząc po drodze pochodnie, co utrudniło im wszystkim poruszanie się. Dan sobie radził, ale po tym, jak jedno z nich przewróciło się po raz szósty, w bezsłownym porozumieniu każdy z Dzikich chwycił mocno po jednym z przybyszów. Czas w takiej ciemności, przy nikłym świetle księżyca, wśród obcych ludzi i usychających drzew wydłużał się niezmiernie, aż zaczynali się zastanawiać, czy kiedykolwiek się zatrzymają. Odnosili wrażenie, jakby wpadli w pętlę czasową, wszystko wokół zdawało się wyglądać tak samo, dźwięki powtarzały w tych samych odstępach. Trzask, szelest, sap, trzask, szelest, sap... Z rytmu wybijały jedynie ciche rozmowy prowadzone pomiędzy Dzikimi, w dziwnym, nieznanym im języku, brzmiącym zupełnie inaczej niż ten, którym oni się posługiwali.
Aż w końcu dostrzegli światła. Wszyscy automatycznie przyspieszyli kroku, aż nagle znaleźli się na polanie, na której rozbito namioty, palono ogniska, wokół których jedzono, tańczono i śmiano się. Gdzieś w tle rozbrzmiewała niegłośna muzyka, rytmiczna i przytłumiona. Wszędzie widzieli czarnoskóre postacie, niektóre o kolorowych włosach. Poruszali się z gracją i uśmiechali, przynajmniej dopóki nie zobaczyli białych. Nie zdążyli nawet przyswoić tego obrazu, gdy pociągnięto ich dalej i wręcz wepchnięto do największego namiotu. Tam na samym środku leżał głaz, a za nim na ziemi siedział po turecku siwy, stary mężczyzna, o bystrym jednak spojrzeniu, którym ich obdarzył. Bystrym, ale i przerażającym, bo tęczówki jego oczu były mętne i bezbarwne.
– Danielu? Czy to ty? – przemówił suchym głosem.
– To ja, Wodzu. – Dan skłonił głowę, a jego zdezorientowani towarzysze zrobili to samo.
Mężczyzna roześmiał się dobrodusznie.
– Tyle lat... Pamiętam, jak gryzłeś ze złości kolegów.
Sherman parsknął śmiechem i szybko rozkaszlał się, by to ukryć. Nancy przygryzła wargę. Pojęli, że bez gwałtownych ruchów nie musieli obawiać się zagrożenia.
– Przedstaw mi swoich towarzyszy, Danielu. – Po przyłączeniu imion do twarzy, Wódz wskazał palcem Morganę. – Usadź ją przy ognisku, Javier.
– Ale, Wodzu...
Był to chłopak, który złapał Willa. Miał włosy ścięte przy samej skórze głowy, duże, ciemne oczy i czarne, geometryczne tatuaże na twarzy i torsie. Szyję i lewe ramię znaczyła blizna, najpewniej po oparzeniu. Jako jeden z niewielu miał jaśniejszy odcień skóry, lecz wciąż ciemniejszy niż Sherman.
– Idź i zaczekaj na zewnątrz.
Po tym, jak Javier zacisnął zęby, widać było, że nie podobała mu się decyzja Wodza, ale nic już nie powiedział. Wziął cygankę za rękę i wyprowadził.
– Na początek chciałbym was zapewnić, że żadna krzywda nie stanie się nikomu z was z naszej ręki. Jesteście bezpieczni.
– Nie wyglądało na to pięć lat temu – zauważył gorzko Will, zarabiając tym samym mordercze spojrzenie Dana.
– Sprawy skomplikowały się, odkąd wyjechaliście z Dahwy pięć lat temu – odpowiedział spokojnie staruszek. – Nie próbowaliśmy was zabić, jedynie odstraszyć. Pozwólcie, że wytłumaczę wszystko od początku. – Zamknął oczy. – Wróciliśmy tutaj, ponieważ dowiedzieliśmy się, że Falk jest blisko wynalezienia kamienia. Chcieliśmy przekonać się, czy mu się powiedzie. Wiedzieliśmy również, jak musi go stworzyć.
– Wiedzieliście?! – wykrzyknął Sherman, równie zszokowany, co zły. – Dlaczego nic nie zrobiliście...?!
Wódz odetchnął głęboko, a potem otworzył oczy i skierował wzrok na kupca.
– Nigdy więcej nie unoś głosu w mojej obecności – powiedział to równie spokojnie, co wcześniej, ale jego ton wskazywał groźbę. – To miasto również nic nie zrobiło, kiedy mordowano moją rodzinę, moją wioskę. Nie czułem i nie miałem żadnego obowiązku, by zareagować. Obserwowaliśmy też zajścia w mieście, gdy stało ono w płomieniach. Poznaliśmy wasze imiona. Widziałem, że słysząc o kulcie, będziecie chcieli działać. Przyszliście do nas po pomoc, ponieważ Dan nie potrafił poradzić z tym sobie sam, a kto lepszy byłby do brudnej roboty, jak nie Dzicy? Czy nie tak?
– Przyszliśmy, ponieważ wy-
– Widziałeś?
Wszyscy spojrzeli na Shermana, który nagle się wyprostował.
– Widziałeś... Jak w wizji?
Bliźnięta zerknęły na siebie, zaciekawione. Czyżby istniał ktoś jeszcze na tym świecie z takim darem, jak oni...?
– Można tak to ująć. Nie jest to jednak to samo, co próbują okiełznać twoi towarzysze.
– Skąd...?
– Nie ma czasu na takie rozmowy. – Machnął ręką bagatelizująco, po czym znów spoważniał. – Falk wyrównał nasze rachunki.
– Falk nie wyrównał waszych rachunków – odezwał się niespodziewanie Will. Jego głos przepełniało rozdrażnienie, jakby już dawno chciał się wypowiedzieć, ale zaciskał usta. – Za wycinką i podpaleniem waszej wioski stali naukowcy. Być może wśród nich był Falk. Teraz sytuacja się powtórzyła, tylko spotkała kogoś innego. – Chłopak patrzył starcowi prosto w oczy, wyzywająco. – Każdy ma swoje grzechy. Za nich, tak jak za was, zadecydowano, że trzeba ich usunąć. Powinniście zapobiec temu wydarzeniu; zamiast tego wybraliście bezczynne patrzenie. Dało to upust waszej nienawiści?
Cała trójka patrzyła na niego w osłupieniu. Nie spodziewali się po nim tak poważnych słów; nigdy wprawdzie nie był takim wesołkiem jak jego siostra, ale ich oboje cechowała jak dotąd swego rodzaju beztroska. Najwyraźniej on z niej wyrósł. Zaczynał przypominać Dana, bez tej całej sarkastycznej otoczki. Nancy chciała go przytulić; wiedziała, co przemilczał, chociaż pragnął powiedzieć. O Grace, o dziewczynie, która ich uratowała. O przyjaciółce, która spłonęła razem z miastem, oddając za nich swe życie.
Powstrzymała się.
– Masz rację. Dlatego możecie rekrutować moich ludzi, jeśli tylko ich namówicie. Nienawiść to ciężki oręż. Dla niektórych miecz już opadł, ale innym wciąż za mało. Choć mają siły, nie uniosą go dla tych, wobec których chcą go zwrócić. Ja im nie wydam rozkazu.
Odpowiedź ich usatysfakcjonowała. Daniel podziękował bezgłośnie.
– Javier! – Do namiotu natychmiast wszedł chłopak i stanął bacznie. – Zadbaj o to, by wszyscy ich usłyszeli.
Dziki skinął głową i machnął na nich ręką. Łowca zawahał się przy wyjściu.
– Ja-
– Powinieneś się trzymać tych dzieci, Danielu. – Starzec obdarzył go nikłym uśmiechem. – Choćbyś bardzo chciał, nie jesteś taki jak my. Idź i ratuj świat w sposób, w jaki my nie potrafimy.

Javier zadbał o to, by wszyscy Dzicy zebrali się wokół największego ogniska. Trzymali się jednak z dala od przybyszów, którzy wciąż nie mogli wyjść z podziwu, jak radykalnie różnił się ich styl życia od tego, jak mieszkali ludzie w miastach. Widzieli tylko jedną chorą osobę, staruszkę. Opiekowała się nią młodsza kobieta, karmiła ją i głaskała po plecach. Żadnych gnijących zwłok, ludzi żebrzących o kawałek chleba, żadnych krzyków i rozpaczy, jedynie radość i harde stąpanie boso po ziemi. Wyglądało to niemal jak ich zakątek w zielonej Dolinie, ale tu, na dole, wśród usychających drzew i nieśmiało wyzierających z gleby roślinek.
– Jak to możliwe? – szepnęła Nancy, a Javier, który zeskoczył przed chwilą z obalonego konaru, odpowiedział:
– Dbamy o chorych, grzebiemy zmarłych, dzielimy się jedzeniem i oddajemy ziemi to, co wzięliśmy. Wy, biali, zamknęliście się w swoich kamiennych murach, odgrodziliście od natury po tym, jak ją zniszczyliście i oczekiwaliście cudu, takiego jak kamień filozoficzny lub zwracacie się do jakichś bogów, wybijając się nawzajem za nic.
Blondynka bardzo chciała powiedzieć mu o Mnisich Górach i miejscu, o które oni dbają, ale ugryzła się w język. Rozmowa i tak była skończona, bo Sherman wdrapał się niezbyt zgrabnie na konar i zaczął przemawiać do Dzikich, opowiadając o krwawym kulcie. Do Willa nic z jego słów nie dotarło, bo czuł, że lewe oko coraz mocniej zaczyna go swędzieć.
– Wiem, jak zostaliście skrzywdzeni. Odebrano wam prawo, które posiadają wszyscy inni, nawet ci, którzy na nie nie zasługują, wyzyskują je. Prawo do życia za murami. Prawo do kupna, handlu, prawo do istnienia w cywilizacji, jaką tworzyliście dawniej razem z nami. Gdy sprawy zaczęły się sypać, historia... Nie. My wybraliśmy was na kozły ofiarne. Oskarżyliśmy o wszystko, co złe. Dziś mało kto pamięta, co wam zarzucono. Przywykliśmy do warunków, w jakich żyjemy, bo dla was i tak nie ma miejsca. Ledwo sami się mieścimy. Dlaczego więc mielibyśmy was wpuszczać do środka? – Wokół rozbrzmiały oburzone głosy. – Rozumiem waszą nienawiść. Jest uzasadniona. Mimo, że łączy nas tak wiele – ta sama ziemia, to samo powietrze, te same potrzeby – my wciąż skupiamy się na tym, co nas różni. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by to mogło nagle się zmienić. Jednak uważam, że możecie rozpocząć ten proces.
Ja wam zazdroszczę. Patrzę na to, co stworzyliście, mając w pamięci miasta, które my zbudowaliśmy i których ulice ścielą trupy. Gdybyśmy połączyli siły, z waszą wiedzą i naszymi zasobami, może powstałaby szansa. Szansa dla nas wszystkich.
Gardzicie ludźmi z miast i wiosek, ale wiele z nich nigdy nie zasmakowało powietrza zza murów, nie znają innego życia. Nie mogę powiedzieć, że zrobiliby to samo dla was, ale pytanie, czy chcemy tak zawsze żyć? Ząb za ząb, oko za oko, aż cały świat oślepnie? Ktoś musi przerwać to błędne koło. Być może wyciągając rękę, przekonacie jedną osobę. Za nią może pójdą kolejne. Macie nas. Nie będzie to łatwe, może nawet okaże się to walką. Jednak powinniście mieć w tym i swój interes. Trzeba powstrzymać te bestialskie morderstwa, nim rozplenią się na taką skalę, że zagrożą i wam, bo gwarantuję, iż ci mordercy nie ograniczą się do mieszkańców miast. Proszę, jeśli ktoś chce wyruszyć z nami, stańcie po tej stronie.

Wskazał ręką miejsce, gdzie stali jego towarzysze. Nikt z tłumu nawet nie drgnął. Sherman jednak czekał cierpliwie, patrząc po twarzach zebranych, rzucając im nieme wyzwanie. Jedno z drew w ognisku trzasnęło głośno, pożerane przez płomienie. Wtedy tym, który jako pierwszy przeszedł, został Javier. Właśnie mieli mu podziękować, kiedy ze szkarłatnego oka Willa spłynęła krwawa łza, a on sam krzyknął nagle i padł na kolana.

wtorek, 14 marca 2017

Rozdział 1. Zakłócony spokój

- Sherman, obudź się.
Chciał podążyć za tym cichym głosem; wiedział, że jeśli to zrobi, zmartwienia znikną, a on będzie mógł odpocząć. Wystarczyło się odsunąć. Rozluźnić uścisk, odejść. Zsunąć palce z szyi Falka, którego w końcu dopadł, na którym w końcu mógł się zemścić.
- Sherman…
Nie musiał tego robić. Mógł dołączyć do ukochanego głosu. Jednak tego nie zrobił.
- Sher-
Coś nagle uderzyło go z wielką siłą w bok. Chłopak zgiął się z bólu, a potem huknął o podłogę. Chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji. Astrid ciężko oddychająca na łóżku, trzymająca się za gardło, zasapany Will, stojący nad nią i Bri, mała Bri obok, z oczyma otwartymi szeroko z przerażenia. Spojrzał na swoje dłonie, którymi nie dusił Falka. Falk nie żył. I to nie on go zabił.
- Astrid, nic ci nie jest?
Will pochylił się nad dziewczyną, która wciąż z trudem łapała oddech. Pokręciła głową. Will spojrzał na kupca, jakby próbował upewnić się, czy wciąż trwał w amoku. Podszedł do niego powoli i podciągnął za ręce, które zaczynały się już trząść. Upadł z powrotem na kolana.
- Co ja zrobiłem…? – wychrypiał przerażony.
- Bri, przynieś kubeł wody z rzeki.
Dziewczynka wybiegła natychmiast z pokoju, jakby sam diabeł deptał jej po piętach.
- Weź się w garść, Sherman.
Ton Willa był ostry, a mina groźna. Przez ostatnie pięć lat zmężniał – przerósł Shermana, przybrał wagi, ale dbając o ciało odpowiednio je wyrzeźbił. Falowane, kruczoczarne włosy puszyły się wokół jego głowy, zapuszczone, a twarz pokrywała ostra szczecina. Pozbył się przepaski i teraz patrzył pewnie na świat oboma oczami. Widok jednego z nich nadal wzbudzał niepokój w większości tutejszych mieszkańców.
- Astrid? – szepnął niepewnie Sherman, wyciągając ku niej rękę.
Dziewczyna drgnęła, wystraszona, a on zamarł. Kiedy uświadomiła sobie swój błąd, przysunęła się bliżej niego. Zsunęła się z łóżka na kolana, a potem przyciągnęła do piersi jego głowę i poczęła głaskać go delikatnie po włosach. Próbowała powiedzieć, że nic się nie stało, ale z jej gardła wydobył się jedynie świst i chrzęst. Sherman objął ją lekko, drżąc.
- Co ja zrobiłem…? – powtórzył, muskając ciepłym oddechem jej piersi. – Astrid, wybacz mi…
- Obudzę znachora.
Will, chwilę jeszcze stojąc bez ruchu, patrząc i oceniając, wyszedł, wcześniej polecając Bri, która wróciła, by położyła przy łóżku kubeł. Czysta szmatka zwisała przerzucona przez jego krawędź. Astrid sięgnęła po nią i zanurzyła ją w wodzie, po czym przyłożyła do czoła kupca.
- Gdyby nie Will…
Uciszyła go, przykładając mokry materiał do jego ust. Pozwoliła, by zsunął się na podłogę i oparł delikatnie głowę na jej wydętym brzuchu. Oboje poczuli, jak zbudzone i pewnie zaniepokojone dziecko kopie.
- Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś wam się stało. – Zacisnął mocno powieki. – Myślałem, że to wszystko jest już za mną…
Do drzwi zapukał znachor, bardziej z ostrzeżeniem, niż z grzeczności, bo wszedł, nie czekając na zaproszenie. W dłoniach trzymał kubek z parującą cieczą, która pachniała intensywnie ziołami. Poczekał, aż Astrid usiądzie wygodnie w fotelu, spojrzeniem zbeształ Shermana, a potem zaczął oglądać jej gardło. Z sakwy przytroczonej do pasa wyjął niewielkie pudełko z maścią, którą nałożył na jej skórę w miejscach, gdzie była ona najbardziej zaczerwieniona. Naciskał szyję w różnych miejscach, kiwając głową na każde jej przeczące kręcenie. Potem podał jej kubek. Gdy tylko wzięła pierwszy łyk, rozkaszlała się boleśnie. Smak napoju wywołał u niej odruchy wymiotne, ale po chwili poczuła, jak lekko miodowa konsystencja oblepia jej gardło i łagodzi ból. Wypiła pospiesznie resztę duszkiem, starając się nie skupiać na gorzkim smaku. Znachor podniósł się z klęczek i dźwignął bezpardonowo Shermana na nogi, a potem jak kukłę usadził na łóżku.
- Mówiłem, żebyś wziął leki nasenne, jeśli masz koszmary – upomniał go, srogo marszcząc brwi.
- To był pierwszy od dawna…
- Co ci się śniło?
- Że zabijam Falka.
- On nie żyje.
- Myślisz, że o tym nie wiem?! – warknął wściekle, zrywając się, ale mężczyzna jedną ręką usadził go z powrotem.
- Nie wyglądało, jakbyś wiedział.
- To był sen.
- On nie żyje.
- Wiem.
- Nie żyje – powtórzył z naciskiem.
- Wiem, na litość boską!
- Tylko to się liczy, że nie żyje. Musisz się z tym pogodzić. Tak samo jak z tym, że-
- Tak, tak – zniecierpliwił się brunet. Wstał, tym razem niezatrzymany przez znachora. Zaczął się ubierać. – W teorii wszystko brzmi łatwo.
- Nie powiedziałem, że to łatwe.
- Nie, nie powiedziałeś niczego nowego – mruknął na odchodnym.
Astrid westchnęła ciężko i ułożyła dłonie na brzuchu. Napięcie dopiero odpuszczało, jej mięśnie się rozluźniały po panice, w jaką wpadła, gdy myślała już, że udusi ją lunatykujący ukochany. Ją i ich dziecko. Nim się zorientowała, łzy popłynęły po jej policzkach. Grace umiałaby natychmiast poprawić jej humor. Wystarczyłby głupi żart, objęcie ramion i jej głos, zawsze tak przyjemnie kojący. Śmierć przyjaciółki wyżarła w sercu Astrid dziurę, która już nigdy się nie zarośnie. Zawsze będzie ziała pustką, tęsknotą oraz poczuciem winy.
Znachor się ulotnił, a zamiast niego do pokoju wparowała Nancy. Mieli tej nocy wielu gości w swojej sypialni.
- As! Dobrze się czujesz? – zapytała zaniepokojona, obmacując ją dłońmi ze wszystkich stron.
- Tak – wydusiła Astrid z trudem. – Wystraszyłam się…
- Lepiej nic nie mów.
Nancy przygryzała mocno wargę. Tak jak jej brat, ona też wydoroślała. Nie za wiele urosła, w przeciwieństwie do niego, ale kształty piętnastoletniej dziewczynki to zamierzchła przeszłość. Teraz miała wcięcie w talii, które lubiła eksponować, szerokie biodra, odpowiednie dla mocnych ud i kształtnych łydek. Złociste włosy podcinała na długość pasa, a ich gęstość jedynie wzrosła. Nie związywała ich już w dziewczęce kitki, ale plotła różnorakie warkocze, czasami wykorzystując każdy włos, jaki wyrastał z jej głowy, a czasem tylko część. Polubiła też robienie fryzur pozostałym przedstawicielkom płci pięknej, a i zdarzało się, że korzystając z okazji, gdy spali, bawiła się również włosami panów; najczęściej swojego brata.
Poza jeszcze większą pewnością siebie i wyglądem, Nancy niewiele się zmieniła. Wciąż potrafiła świetnie grać (zwłaszcza ludziom na nerwach – powtarzał Dan, kiedy się pojawiał w Dolinie), ale przed Astrid nie musiała, bo ona zawsze potrafiła wyczytać, iż nie mówiła jej prawdy bądź coś ukrywała. Dlatego widząc zmartwioną minę blondynki, dawna akrobatka od razu wiedziała, że coś się wydarzyło.
- Co? – zapytała krótko, nie mogąc zdobyć się na więcej.
- Mamy gości – odpowiedziała niepewnie blondynka.
W tym momencie dom wypełnił się gwarem rozmów i nawoływań, szuraniem mebli i trzaskami drzwi. Nancy pomogła przyjaciółce wstać i dała jej chwilę na opanowanie się. Potem zeszły ramię w ramię na dół.

- Do reszty zwariowałeś, przyprowadzając ją tutaj?!
- Lepiej ze mną, niż gdyby tu trafiła, ciągnąc za sobą jakiś ogon!
- Jak mogłaby tu trafić?
- To mnie właśnie zastanawia. Sherman?!
- Daj mu spokój, on-
- Jakiś starzec powiedział jej, że ma go szukać. Słyszałem.
- Starzec? Sherman?
- Nie wiem…
- Skup się, do cholery.
- Możecie przestać się przekrzykiwać?
- Pilnuj jej lepiej!
- Po co miała go szukać?!
- Czy ktoś mi powie-
- CISZA!!!
Wszyscy zamilkli w jednej chwili i przenieśli wzrok na Nancy, której twarz nabiegła krwią od wysiłku, jaki musiała włożyć w ten okrzyk.
- Siadać!
Kto miał w pobliżu krzesło, to czym prędzej usadził na nim tyłek.
- Danielu?
Dan uśmiechnął się półgębkiem z rozbawieniem i zacisnął rękę na ramieniu kobiety. Była to niska, chuda kobieta o roztrzepanych, gęstych, czarnych włosach i błędnym spojrzeniu ciemnych oczu, które nierówno pomalowała rozmazaną już kredką. Związano jej za plecami ręce, ale mimo tego trzymała wysoko uniesioną głowę, jakby i tak czuła kontrolę nad sytuacją. Cyganka. Otworzyła usta, a wtedy z jej gardła wydobył się chrapliwy, ale kobiecy głos:
- Od jakiegoś czasu w moim mieście, to jest Wisbruk, ktoś łapie ludzi i zabija ich w bardzo bolesny i widowiskowy sposób. Kiedyś to było parę osób, teraz jest cała grupa ludzi w czarnych szatach i kapturach. Pojawiają się, kiedy słońce zachodzi i ciągle w innym miejscu ulice spływają krwią. Mówią o jakimś bogu; myślą, że dzięki tym ofiarom będzie on szczęśliwy i poprawi ich życie na Ziemi, a także za zasługi zapewni życie po śmierci, wspanialsze niż cokolwiek, o czym mogli marzyć. Biorą kogo popadnie. Mężczyzn, kobiety, nawet dzieci... Zdzierają im skórę z pleców, z twarzy, rąbią żebra, miażdżą stopy... Niektórzy dołączają do nich ze strachu, ale oni wiedzą. Wiedząc, przyjmują ich, a potem przygotowują dla nich najgorsze katusze... Ta ich "religia" rozprzestrzenia się jak zaraza... Na początku to była osoba na miesiąc, potem na tydzień, ale ostatnim razem zarżnęli całą grupkę... Zabrałam się z podróżnymi, szukając pomocy w Alases, bo sąsiednie miasta już też podbili. Tam pewien starzec powiedział mi, abym szukała pomocy u Shermana.
- Wtedy ja, słysząc to, wziąłem ją na bok.
- Szarpnąłeś mnie i uderzyłeś w głowę - warknęła i splunęła mu pod nogi, czym go wcale nie wzruszyła.
- Tak. Nie chciałem, żebyś kogoś tu za sobą przytargała. Starzec zniknął. Był kolorowy i wyglądał na naprawdę starego, chociaż nie kulał, ani nawet się nie garbił. Wiesz, kto to mógł być?
Sherman uśmiechnął się niemrawo.
- Tak. Powiedział ci, dlaczego masz mnie szukać? - zwrócił się do kobiety.
- Powiedział, że musisz odpokutować za winy popełnione w Dahwie - odpowiedziała cicho, patrząc na niego z dziwnym błyskiem w oku. - Miasto, które spłonęło. Szkarłatne miasto.
Kupiec zbladł. Nikt nie odezwał się słowem.
- Moja matka cię ostrzegała. Mówiła, że idziesz na własną zgubę.
Przypomniał sobie staruszkę, która złapała go na placu tuż przed tym, jak wyruszyli z listami Falka.
- Jak masz na imię? - zapytał, wbijając wzrok w podłogę.
- Morgana - odparła Cyganka, prostując się dumnie. - I mówię wam, że wszyscy tego pożałujecie, jeśli pozostawicie tak tę sprawę. Zignorowaliście moją matkę. Nie radziłabym popełniać tego samego błędu ze mną.
- Nie podoba mi się to - odezwała się Astrid. Stała oparta o framugę i marszczyła brwi.
- Mi zaś nie podoba się, że muszę niestety zgodzić się z lwią grzywą. - Na te słowa łowcy Morgana strząsnęła z ramienia jego dłoń. - Próbowałem odszukać ich kryjówkę od jakiegoś czasu, ale zapadają się pod ziemię. Sam też nie dam im już rady, zawsze trzymają się w grupie. Teraz jest ich łącznie może nawet ponad trzydzieścioro. Potrzebujemy ludzi, by się z tym uporać. Jeśli myśleliśmy, że Falk jest drastyczny, musielibyście ich zobaczyć... - Zacisnął zęby, a mięśnie na jego szczęce napięły się mocno. - Makabra. Jeśli tego nie powstrzymamy, katastrofa będzie na skalę Dahwy, jeśli nie większa.
- Co proponujesz?
Spojrzał na Willa, stojącego ze skrzyżowanymi ramionami, patrzącego przed siebie pewnie i z powagą. W tym świecie dzieci szybko dorastają, pomyślał, przenosząc wzrok na Joey'a i Bri. Siedzieli z boku, udając, że ich tu nie było. Nie mają innego wyboru.
- Ponieważ potrzebujemy dobrych tropicieli i silnych, zaprawionych ludzi, opcja jest tylko jedna - oznajmił, opierając się o stół. Powiódł spojrzeniem po wszystkich twarzach, nim w końcu wyjawił: - Musimy odwiedzić Dzikich.

wtorek, 7 marca 2017

Wtajemniczenie do Krwawego Kultu

Bohaterowie rozpoczynają nową podróż, równie niebezpieczną, a może i jeszcze bardziej, gdy stawką jest nie tylko miasto, a cały region. Ścigani przez duchy przeszłości, starają się zadośćuczynić swej wielkiej porażce i stają do walki z rosnącym w siłę krwawym kultem. Zmuszeni zawrzeć niebezpieczne sojusze, ich zacięcie zostaje wystawione na próbę. W świecie, gdzie nie ma miejsca na litość czy współczucie, oni próbują obudzić w ludziach to, co dawno obumarło. Jak wiele są jednak w tym celu poświęcić?

Jednakże, jeśli przybyłeś tutaj, nie znając uprzednio ich losów, bądź pamięć masz słabą, pozwól, że przytoczę w skrócie ich dotychczasowe przygody...


© Halucynowaa | WS | X X X