niedziela, 30 października 2016

Rozdział 8. Azyl

- Słucham.
Odezwał się cierpliwie, ale wyraźnie ponaglająco. Wszyscy jednak patrzyli jak zaklęci na obraz malujący się przed nimi, nawet nie drgnęli. Słowa mnicha nie docierały do nich. Ślina napłynęła im do ust, w brzuchach zaburczało głośno, ręce aż świerzbiły, żeby złapać chociaż jeden z tych soczystych plonów i wgryźć się w niego, poczuć smak owocu innego, niż nadgniłe jabłka. Grace pierwsza ocknęła się z czaru. Zrobiła parę kroków do przodu, a gdy nieznajomy sięgnął, by ją przytrzymać, wywinęła mu się; sadząc ogromne susy, jakby zaraz miały jej się zerwać ścięgna, dopadła do pierwszych krzaków z czerwonymi malinami. Kolana wbiła w ziemię i nachyliła się. Wzięła głęboki wdech, zaciągając się zapachem, a potem przyjrzała się roślinie. W życiu nie widziała czegoś tak pięknego. Małe kuleczki, obrośnięte zabawnie włoskami, układały się jakby w lejek. Wokół słyszała bzyczenie, cykanie, dziwne dźwięki, których nie rozpoznawała. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś nad nią stoi. Uniosła wzrok. Był to chudy mężczyzna, jednak nie tak, jak wszyscy w miastach. Nie miał zapadniętych policzków, a jego cera wydawała się całkiem zdrowa. Miał miłe, ciepłe spojrzenie. Skinął głową na krzak. Pozwalał jej się poczęstować. Nie musiał jej długo namawiać. Grace natychmiast zerwała malinę, obejrzała ją jeszcze raz ze wszystkich stron, powąchała, podstawiając sobie pod nos, a potem dopiero włożyła do ust, trzymała je jednak półotwarte. Chciała przedłużyć tę chwilę rozkoszy. Lata jedzenia czerstwego chleba, od święta nadgniłych jabłek, czasami śmierdzącego mięsa, korzonków, kleistych papek bez smaku doprowadziły ją do tego. Słodki smak rozpłynął się w jej ustach, drobne pestki utykały między zębami, a ona leżała na trawie z szerokim uśmiechem i zamkniętymi oczami, z których spływały łzy szczęścia.
- Nie zmuszajcie mnie do interwencji - mnich nie ustępował. Być może nie byłby taki podejrzliwy, gdyby nie było z nimi Dana, który chcąc nie chcąc wyglądał na rozbójnika.
Bliźnięta wyrwały się, żeby dołączyć do Grace, jednak nie miały już tyle szczęścia co ona. Mężczyzna złapał jedno z drugim za fraki, Willa w prawą garść, Nancy w lewą.
- Z przyjemnością was ugościmy, kiedy tylko nam wyjawicie powód waszych odwiedzin - powtórzył po raz enty.
Dan otworzył usta, ale Sherman go uprzedził:
- Naszą towarzyszkę zaatakował kot. Pomyśleliśmy, że moglibyście mieć coś, by opatrzyć rany.
- W porządku.
Poprowadził ich w stronę wielkiego domu.
- Jak to możliwe, że żadne pogłoski nie rozniosły się na wasz temat? - zapytał Sherman, w kieszeni zaciskając pięść, żeby nie rzucić się na którąś z upraw. Musiał czymś zająć umysł, a rozmowa była ku temu najlepszym rozwiązaniem. - To znaczy, słyszałem coś od czasu do czasu, ale nigdy w życiu bym nie podejrzewał, że macie tutaj... to. - Ostatnie słowo zaakcentował niemal z nabożną czcią. - Mówili, że mieszkacie na samym szczycie góry, a w spichlerzach macie jeszcze pozostałości leczniczych ziół... A droga tutaj, choć niebezpieczna, aż tak długa nie była... Jakim cudem ta wioska tuż pod wami nie jest opuszczona? Musieli zauważyć, że ludzie tu wchodzą i nie wracają.
Mnich wydał z siebie parsknięcie, które było chyba śmiechem.
- Właściwie odpowiedziałeś sobie sam na wszystkie pytania, chłopcze. W istocie bardzo długo mieliśmy zioła, ale też i nasiona. Jednak uprawa ziół, a drzew, krzewów i warzyw to zupełnie co innego. Długo studiowaliśmy księgi, a większość z nich musieliśmy najpierw jakoś zdobyć. To był bardzo długi proces. Gdy zaczęliśmy w końcu uprawy, zdarzało się, że ktoś do nas przychodził. Tylko że zostawał, by pracować z nami i jeść z nami. Ludzie cenią swoje życie, chłopcze. Widząc, jak kolejne osoby nie wracają z tej drogi, stworzyli sami pogłoskę na temat jej niebezpieczeństw. Za bardzo boją się też żywić nadzieję. Bardzo nam pomogli w ograniczaniu liczby gości. Nie dalibyśmy rady wykarmić całego narodu, ale jeśli tylko ktoś chce zostać, droga wolna. Pod warunkiem, że będzie pracował.
Weszli do środka, a całą ich uwagę przykuł stół pełen zdrowego jedzenia. Usiedli na krzesłach, bliźnięta od razu zaczęły pałaszować swoje talerze. Zwolniły dopiero, gdy je ostrzeżono, że jedząc w tym tempie, zaraz wszystko zwrócą.
W kącie jakaś kobieta brzdąkała na dziwnym strunowym instrumencie, pod nosem nucąc słowa. Daniel i Grace zaczęli od sałatki, drobne kawałki mięsa postanawiając zostawić na koniec. Rozpoznali jabłko, ale gruszki nie. Dla dziewczyny smakowała lepiej, niż malina.
Astrid i Sherman natomiast nie potrafili się zabrać do jedzenia, choć od rwącego głodu w żołądku, jaki wywołały widoki i zapachy, aż pobledli. Oboje myśleli sobie, że oto właśnie zasiadają do obiadu przy w pełni zastawionym stole, z ludźmi im przyjaznymi, w dużym, nieprzeludnionym domu. Zza okna widać drzewa owocowe, zieloną trawę, skały i szemrzący strumyk. Ludzie pracowali. Pracowali w ogrodzie, spokojnie, bez pośpiechu, o nic się nie martwiąc. Ktoś ochlapywał rozgrzane ciało wodą z ogromnej beczki.
Kupiec zestawił to z obrazem ze swojego dzieciństwa, kiedy obudził się pewnego dnia sam w ciasnym pokoju, gdzie mieszkał z rodzicami. W desce na ścianie wyżłobili trzy słowa: "Nie mamy jedzenia". Nigdy więcej ich nie zobaczył. Po raz pierwszy łaził sam po całym mieście, aż zawędrował do opuszczonego z pozoru klasztoru. Tam go wychowały obce kobiety. Wiele z nich zmarło, nim dorósł na tyle, by móc się podjąć pracy, którą sobie wymarzył. Z głodu, od chorób, które łatwo było złapać w zimnych murach, z wycieńczenia, bo robiły wszystko, by jakoś zarobić, by zdobyć jedzenie. I choć potem dzielił się z nimi czym mógł, niedawno odeszła ostatnia z nich. Ta, która przytulała go mocniej, niż rodzice kiedykolwiek to zrobili; która głaskała go po głowie z większym uczuciem, niż oni. Wiedział, że był dla nich ciężarem, kolejną gębą do wykarmienia, a nawet nie mógł im specjalnie pomóc, bo nie umiał kraść. Czasami myślał o ucieczce, ale za bardzo się bał.
Teraz myślał o tym, co by powiedziały zakonnice, gdyby postawił przed nimi taki talerz. Jak ubrałyby w słowa swoją dumę. Serce ścisnęło mu się na wspomnienie szczerych, ciepłych, choć wymęczonych uśmiechów.
Astrid nie myślała, że takie miejsca mogą jeszcze istnieć. Widząc ten dobrobyt, nie mogła nie porównać tego do ulicznych warunków, zarzynania się o ochłapy, deptania ludzkich szczątków, kopania żebraków, którzy chwytają za nogi, wszechobecnego wrzasku, ryku, płaczu dzieci. Mięsa w miastach brakuje najbardziej. Niektórzy mówią, że są tacy, którzy przyjmują od matek ich niemowlaki, płacą im za nie, a potem...
Rodzą się, by umrzeć.
Świat oszalał. Nie było miejsca nieskażonego - tak jej się wydawało. A jednak siedziała tutaj. Tak kiedyś chyba wyglądał ten świat. Zielony, płodny, przyjazny... Dlaczego musiała żyć w tych czasach znieczulicy, głodu, cierpienia, opuszczenia? Jak ich przodkowie mogli do tego doprowadzić? Jak mogli stracić to wszystko, zniszczyć, zaprzepaścić?
Łzy stanęły w jej oczach, pokręciła głową. Sherman wyciągnął do niej rękę, lekko wsunął swoją dłoń w jej i splótł palce. Spojrzała na niego z ukosa. Próbował się uśmiechnąć.
- Smacznego.
Zacieśniła uścisk. Ten gest znaczył dla niego więcej, niż jakiekolwiek słowa.

- Nie ma słów, które mogłyby wyrazić naszą wdzięczność - odezwał się Dan z powagą, patrząc na mnicha.
- "Dziękuję" zupełnie wystarczy.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Dziękujemy! - Bliźnięta chętnie wyrwały się do tego zadania.
Frontowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, gdy ktoś wszedł.
- Szefie, konewkę rozwalili, trzeba coś skombinować... O, nowi goście?
Astrid momentalnie cała zesztywniała, gdy rozpoznała ten głos. "Niemożliwe" - kołatało jej w głowie. Chciała się odwrócić, upewnić się, ale się bała. Gdy "szef" poszedł rozmawiać z przybyłym, dziewczyna złapała Shermana za nadgarstek i wbiła w niego uporczywy wzrok zielonych oczu.
- Jak on wygląda? - zapytała szeptem.
- Ten, co przyszedł? - Gdy skinęła głową, zmarszczył brwi, ale go opisał: - Niespecjalnie wysoki, wąskie ramiona, brązowe włosy i oczy... Nie, zielone chyba... Trudno powiedzieć, nie widzę dobrze. Wygląda gdzieś na niecałe trzydzieści lat.
- Ma pieprzyk na prawym policzku? - jeszcze bardziej zniżyła głos.
- Ma. Znasz go? - zdziwił się chłopak. Nagle wydał z siebie dziwny okrzyk i złapał nieporęcznie dziewczynę, pod którą ugięły się kolana. - Kto to jest, Astrid?
Rozmowy obok ucichły. W pomieszczeniu zapadła dziwna cisza.
- Astrid? - to odezwał się przybysz.
Astrid odwróciła się w końcu przodem do mężczyzny. Powoli przeniosła spojrzenie z jego butów na twarz. Wciągnęła w płuca ze świstem powietrze. Zmienił się, ale bez wątpliwości to był on. To ten...
- Ty żyjesz! - zawołał i wyciągnął ramiona, jakby chciał ją przytulić, na co ona od razu odskoczyła.
- Christopher - wycedziła przez zęby. - Ty... zdrajco! - Głos przesycony nienawiścią, ton drżący. - Jak śmiesz wyciągać do mnie ramiona?
Christopher wykrzywił twarz w grymasie bólu.
- Byłeś tutaj przez te wszystkie lata?
Zacisnął usta.
- Byłeś?!
- Przestań, proszę...
- Przestań? - Tak długo wstrzymywane łzy spłynęły po jej policzkach. - Zostawiłeś mnie. Mama zmarła, tata zmarł, a ty po tym wszystkim po prostu mnie zostawiłeś! Bez słowa, niczego. Szukałam cię, wiesz? Myślałam, że zdechłeś gdzieś na ulicy, że zgonnik cię usunął... Dlaczego po mnie nie wróciłeś?
- To jej chłopak? - szepnął Will do siostry.
- Niee, za stary chyba - odpowiedziała cicho blondynka.
- Gusta są różne - mruknął łowca, krzyżując ramiona. Bliźnięta spojrzały na niego z odrazą na twarzy.
- Fuuu - zawyli obydwoje naraz.
- Bałem się...
- Bałeś się?! - prychnęła, podchodząc nagle do niego i uderzając go w pierś. - To musiało być straszne przeżycie, bać się w tym zielonym zakątku, obżerając się owocami! Dlaczego po mnie nie wróciłeś? Czego tak się bałeś, co?
- Że to miejsce się rozpłynie jak sen - wyszeptał prawie niesłyszalnie. - Że zachoruję, kiedy akurat znalazłem taką przystań.
- Dziesięć lat. Nikt, nigdy w życiu, nie zdradził mnie tak, jak ty.
Pamiętała, jak wiele razy zasłonił ją własnym ciałem, kiedy matka się denerwowała, kiedy dostawali baty za kradzież; ile razy brał ją na barana, żeby nie musiała się podduszać w tłumie, chociaż ledwo sam stał na nogach; pamiętała, jak plótł jej warkoczyki, kiedy rodzice się kłócili i jak śpiewał jej do snu. Osiem lat się nią opiekował. Przed i po tym, jak rodzice odeszli. Najwyraźniej potrzebował wtedy tego - opieki nad osobą, która dziękowała mu uśmiechem i przytulaniem. Potem, kiedy postawiono mu jedzenie pod nos, dano czyste ubrania i możliwość przemycia się, zapomniał o niej jak najszybciej. Bał się. Obraz jej odważnego, opiekuńczego, ciepłego brata rozbił się, ukazując zwykłego tchórza.
- Ja bym po ciebie wróciła.
Minęła go i wyszła z domu, trzaskając drzwiami, aż wszyscy podskoczyli. Christopher przejechał dłonią po twarzy, a widząc, że bliźnięta wlepiają w niego zniesmaczone spojrzenia, warknął na nie:
- Czego się gapicie?
- Jesteś do dupy - opowiedziały chórem, wcześniej doszedłszy wraz z Danem do wniosku, że był albo przyjacielem albo bratem Astrid.
Mężczyzna pokręcił głową i poszedł gdzieś w głąb budynku. Mnich odchrząknął.
- Cóż, może zajmiemy się w końcu opatrzeniem cię, koleżanko?

Dan siedział na ganku i w milczeniu obserwował malujący się przed nim krajobraz, bawiąc się zerwanym źdźbłem trawy. Grace stała przy oknie, wyglądając przez nie ni to ze smutnym, ni szczęśliwym uśmiechem. Sherman dołączył do siedzącej na kamieniu Astrid, szczypiącej się bez przerwy po dłoniach, a Will pilnował siostry. Mnich zaprowadził ich na górę do pomieszczenia pachnącego ziołami i lekami. Nancy rozsiadła się na wysokim krześle i z zainteresowaniem śledziła każdy ruch mężczyzny, a nie było ich wiele. Wpierw skierował się do szafki, wyjął z niej niewielki słoiczek i coś, co przypominało małą, białą szmatkę. Zanurzył ją w płynie wewnątrz naczynia i zwrócił się do dziewczyny:
- Musisz zdjąć przepaskę.
Po co robiła prowizoryczną przepaskę na oko, skoro miała ją teraz zdejmować?
- Nie mogę - oznajmiła twardo.
- Dlaczego?
- Bo nie może - nadszedł z pomocnym wytłumaczeniem jej brat.
Mnich chwilę milczał. Zdawało się, że głęboko nad czymś myśli, aczkolwiek trudno było wywnioskować, czy czasami nie zaciska ze złości zębów, bo kaptur wciąż zasłaniał jego twarz.
- Co wam się stało w oczy? - zapytał, przysuwając sobie drugie krzesło i powoli na nim siadając. Jego głos brzmiał twardo i nieustępliwie. Nie mieli wątpliwości, że nie udzieliwszy odpowiedzi, zostaną zwyczajnie wyrzuceni, a co najmniej nie udzieli im pomocy.
- Zaatakowano was?
Pokręcili głowami.
- Dopadła was choroba?
Znów pokręcili, tym razem mniej zdecydowanie.
- Więc słucham. W tym azylu nie ma tajemnic. One niszczą ludzi, porządek i spokój miejsca. Jeśli pragniecie...
Bliźnięta skinęły sobie głowami i jednocześnie zdjęły przepaski. Mężczyzna zerwał się na równe nogi. Nie wiadomo, czy z szoku i niedowierzania czy raczej strachu lub obrzydzenia. Uklęknął na jedną nogę, odłożył słój na stolik obok i ścisnął ramiona dzieci.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że dane mi jeszcze będzie ujrzeć takie oczy - mówił niemal ze wzruszeniem. - Macie pojęcie, jak wielki dar posiadacie?
- Dar? - prychnął Will.
- To przekleństwo.
- Tylko dlatego, że ludzie tego nie rozumieją, nie znaczy, że jest przekleństwem. To rzadki dar widzenia i wyczuwania, słuchania tego, co jest dla wszystkich innych nieuchwytne, katastrof i złych zamiarów, których nawet najczulsze zwierzęta nie potrafią wywęszyć. Wyobrażam sobie, przez co musieliście przejść. Jednak całe zło nie działo się z waszej przyczyny; po prostu wy pojawialiście się tam, gdzie ono powstawało, przyciąga was ono jak magnes, to nie jest coś, czemu da się oprzeć i nic dziwnego, że nie potrafiliście tego wychwycić. - Mnich zdjął kaptur, a bliźnięta wciągnęły ze świstem powietrze. - Możecie zobaczyć to, co się ma wydarzyć. Możecie to odczuć fizycznie. Dźwięk, dotyk, nawet zapach może to wywołać.
Zobaczyły łysą głowę i niezmiernie starą twarz, usianą setkami zmarszczek i pieprzyków, jakby to była mapa z gęstą siecią dróg i miejscowościami. I choć głos miał w brzmieniu młody jak trzydziestolatek, nie to ich najbardziej zszokowało, a jego para rubinowych oczu, których nie obrastała nawet jedna rzęsa. Spod łysych powiek patrzył na nich człowiek zdawałoby się nie z tej ziemi, sprzeczny sam w sobie, a jednak dziwacznie harmonijny. Wyglądał trochę tak, jakby ktoś go posklejał z części różnych osób; dobrotliwa twarz nie pasowała do przerażających oczu, tak jak głos ani do jednego, ani drugiego.
- Dlaczego naprawdę tutaj przybyliście? Wiem, że nie jesteście stąd. Znam każdego mieszkańca z osobna tej wioski. Czego szukacie?
Próbowały odpowiedzieć, ale wciąż jeszcze nie wyszły z szoku. Dopiero Will po paru minutach się otrząsnął - dosłownie, bo zarzucił głową na boki, zabujał czarnymi lokami.
- Przyszliśmy po trupioszatkę.
Mężczyzna narzucił z powrotem kaptur na głowę, zdążyli jednak zauważyć, jak marszczy brwi.
- Do czego potrzebujecie trującej rośliny?
- Jest trująca? - zdziwił się chłopiec i spojrzał na blondynkę, ale ta tylko wzruszyła ramionami. Nic o tym nie wiedziała.
- Do czego? - naciskał mnich.
- Opatrz pan siostrę, to zejdziemy na dół i to przedyskutujemy - powiedział hardo brunet.

- Kamień filozoficzny! - wykrzyknął mnich, uderzając pięścią w stół. - Do reszty poszaleliście!
- Profesor z naszego miasta wiele lat prowadził nad nim badania i udało mu się... - próbował tłumaczyć Sherman, co nie było łatwe, gdyż jego rozmówca chodził w tę i z powrotem po pokoju i zdawał się go nie słuchać.
- Udało mu się! - zawołał kpiąco. - Ach, nie jemu pierwszemu! Wielu profesorom "udało się" stworzyć recepturę! Wszystkie jednak wyglądały tak samo, wiesz czemu?
Kupiec milczał, zaciskając usta.
- Bo czerpali ze skradzionej nam wieki temu księgi. Księgi chronionej setki lat z tego właśnie jednego powodu - krwawego kamienia!
- Mówże do rzeczy, człowieku - zdenerwował się Dan. - O co chodzi z tym "krwawym kamieniem"?
- Nazwa powinna wam wszystko powiedzieć. Wasz cały "kamień filozoficzny" potrzebuje przede wszystkim jednego składnika. A jest nim ludzkie życie. I to nie jedno, nie dwa, a setki, tysiące istnień muszą stracić życie. To już nie nauka, a okultyzm.
- Falk się tym nie para... - próbował wmówić sobie chłopak, ale bez żadnego przekonania. Pobladł na twarzy.
Łowca odchylił się na oparcie.
- Wiedziałem, że nie można mu ufać, ale nigdy bym nie pomyślał... - urwał, zaciskając pięść. - Nagle wszystko nabiera sensu. Te podejrzane typki...
- Widziałem ogień - odezwał się zachrypniętymi głosem Will. - I słyszałem, że ludzie płoną, a ogień sięga nieba...
Nancy spojrzała na swoją dłoń, gdzie jeszcze miała ślad po złapaniu naszyjnika z zębami. Przyłożyła ją do piersi.
- Czy oni wszyscy... zginą przez nas? - zapytała cicho.
Nikt jej nie odpowiedział.

niedziela, 2 października 2016

Rozdział 7. Czarne chmury

- To to miejsce? – rozbrzmiał wątpiący głos Astrid.
- Pięknie, prawda? – odparł sarkastycznie Dan.
Mieli przed sobą marnie wyglądającą wioskę, składającą się z paru domów na krzyż. Największy z nich stał u samych stóp szczytów, przyklejony desperacko. Półokrągły kawał ziemi oderwał się od reszty, jakby chcąc być utożsamianym jedynie z górami. Wioskę otaczała czarna fosa przepaści, którą przecinał jedynie zardzewiały most, nieszeroki, z powyginanymi barierkami. Piątka podróżników patrzyła na to wszystko nieprzychylnie.
- To kto idzie pierwszy? – zapytał wesoło Sherman.
Łowca wszedł na most, stawiając ciężkie kroki, nie oglądając się za siebie. Budowla jęczała w proteście i zgrzytała wrogo, ale pozwoliła mu przejść na drugą stronę. Reszta wzruszyła ramionami i poszła w jego ślady, ale gęsiego, po jednej osobie na raz. Miejsce zdawało się być opanowane przez duchy – sięgające chmur skały rzucały długie cienie na ziemię, jednocząc ją w ciemnościach, szare sylwetki, tak uchwytne, jak smog rozpływający się w atmosferze, przesuwały się po uliczkach tuż przy ścianach, nigdy środkiem. Tam błyszczały tylko złote oczy, przecięte pionową źrenicą. Smoliście czarny kot zjeżył się na widok przybyszów i prychając, uciekł gdzieś w zakamarki. Powietrze pachniało zgnilizną, zatęchłym, przemokniętym, rozkładającym się drewnem i jak każde miejsce zamieszkane przez ludzi – śmiercią i chorobami. Ponieważ mieszkańcy wyglądali, jakby mieli na nich wyciągnąć schowany za pazuchą nóż w razie, gdyby się zbliżyli, grupa postanowiła spróbować szczęścia i zapukać do drzwi największego domu, gdzie wokół nikt się nie kręcił. Tam spotkali znów kota. Siedział na beczce przy drzwiach i pokazywał im pożółkłe kły. Szczególnie intensywnie patrzył na bliźnięta.
Dan zabębnił kołatką. Z wnętrza dobiegł ich poirytowany głos:
- Nie mam jedzenia!
- My w innej sprawie.
- Podatki zapłaciłem!
Danielowi żyłka zapulsowała niebezpiecznie na czole.
- Jesteśmy od doktora Falka. Proszę nam otworzyć, albo sami to zrobimy.
Ponieważ nie usłyszeli, by ktokolwiek podchodził, by ich wpuścić, łowca kopnął drzwi, które odskoczyły ze skrzypieniem. Równie zwinnie uniknął ciosu od nich starszy pan po drugiej stronie. Brązowe oczy wyrażały zniesmaczenie i zdenerwowanie. Był bardzo niski, krępej postury, z głową niemal poniżej karku z powodu ogromnego garbu. Chudziutkie, nieproporcjonalnie długie palce z żółtymi paznokciami trzymał splecione. Skóra marszczyła mu się w każdym możliwym miejscu, zasuszona, jakby nałożona na niego z kogoś większego rozmiaru. Głowę wszakże porastały czarne włosy, a wielki, przypominający kartofla nos dzielił okrągłą twarz na pół. Pod nim układały się w cienką linię usta. Teraz otworzyły się one, by wypowiedzieć te słowa:
- Falk was przysłał? – zaskrzeczał. – To chyba nie mam wyboru. Wejdźcie.
Wbrew pozorom, poruszał się dziarskim krokiem. Zaprowadził ich do kuchni. W przeciwieństwie do bałaganu, jaki panował u Caiva, w tym domu nie znajdowało się prawie nic. Kilka niezbędnych mebli – jeden stolik, jedno krzesło, jeden fotel, a tak: tylko gołe ściany i towarzyszące każdemu krokowi echo. Kot wszedł za nimi, na metr nie odstępując bliźniąt. Will, wykorzystując skupienie reszty na profesorze, wsunął palce pod opaskę i potarł oko.
- Mogę wam jedynie zaproponować chleb twardy jak mnisia skała – powiedział, na dowód prezentując bochen i postukał nim o drewniany blat. Rozległ się dźwięk, którego zdecydowanie nie powinien wydawać uderzany o drewno chleb. Wszyscy zgodnie pokręcili głowami:
- Nie jesteśmy głodni.
- Dziękujemy.
Sherman podał mu list z pieczęcią Falka. Czarny Kieł rzucił tylko okiem na czerwony wosk, a potem rzucił list na blat.
- Dobrze. Coś jeszcze chce ode mnie ten stary dziad?
- Mówił tylko, że to pilne – odezwał się kupiec.
- Tak, dla niego wszystko jest zawsze pilne i koniecznie – wyskrzeczał pogardliwie. Widząc, że blondynka wyciąga rękę do kota, chcąc go sobie zjednać, zawołał do niej: - Dziecko, nie ruszaj Gałgana, to potworny urwis!
Ale już było za późno. Zwierzę rzuciło się na nią z pazurami, chwyciło w łapy jej głowę i drapało i gryzło zapamiętale, a ona krzyczała wystraszona. Próbowała go zrzucić, ale kocur tak się w nią wczepił, że ją tylko jeszcze bardziej bolało; w którymś momencie spadła jej opaska na oko. W końcu gospodarz złapał go za fraki i machnął nim jak szmacianą lalką. Gałgan gruchnął o podłogę, ale zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Syknąwszy na pożegnanie, z godnie uniesionym ogonem sobie poszedł. Wszyscy natychmiast dopadli dziewczyny, przerażeni.
- Co teraz? Nie mam nic na te rany!
- Nie możemy tak tego zostawić, wda się zakażenie…
- To co sugerujesz?
Zaczęła się zażarta dyskusja, którą w pewnym momencie przerwał garbaty:
- Proszę się uspokoić, ja coś zaradzę.
Złapał ją za podrapaną rękę i pociągnął z ziemi. Kiedy blond włosy rozsypały się z jej twarzy na tył głowy, ukazały twarz i parę nietypowych oczu, które wlepiały teraz w niego spojrzenie, zupełnie świadome, oczekujące na jego reakcję jak na wyrok. Profesor zastygł tylko chwilowo; zaraz wzdrygnął się, jakby zrzucał pająka z ramienia, zamrugał pospiesznie, poza tym jednak nie pokazał po sobie nawet zdziwienia. Zacieśnił uchwyt.
- Wszystko mam na dole – oznajmił normalnym tonem.
Poprowadził dziewczynę do drzwi w ściance od schodów. Przekręcił klucz w zamku, przejście stanęło otworem. Jej oczom ukazały się kamienne stopnie prowadzące w dół, do piwnicy. Skrzywiła się kwaśno. Im niżej schodzili, tym intensywniejszy stawał się zapach siarki i smród spalenizny. Pozostali ruszyli za nimi, ale Czarny Kieł kazał im nie schodzić. Piwnica, w odróżnieniu od reszty domu, była zawalona kompletnie. Beczki, skrzynki różnego rodzaju, stoliki, stołki i krzesła tworzyły istny labirynt, w którym nie najwyższe bliźnięta mogłyby się nawet zgubić. Will przestępował z nogi na nogę, usiadł na przedostatnim stopniu od dołu, nie spuszczał siostry z oka. Znowu czuł tępe pulsowanie w głowie, jakby wewnątrz czaszki czaiła się dzika bestia, czekająca na odpowiedni moment, by rozsadzić swoją klatkę. „Co z niego za Czarny Kieł, jak nie ma czarnych zębów?, syczała wściekle. Nie ma, nie ma, nie ma…”. W końcu sam zaczął powtarzać te słowa.
Tymczasem garbaty tu coś sypał, tu dmuchał, tam kleił, to krzesał iskry, mruczał niezrozumiale. Finalnie na końcu cienkiego patyka zatlił się ogień. Nancy cofnęła się o krok, plecami przywarła do zimnej ściany.
- Co pan robi?
- Ranę. Trzeba coś z nią zrobić – wyskrzeczał. Wątły płomień odbijał się w jego brązowych oczach.
- To znaczy co?!

Grace tymczasem przechadzała się po domu, wpatrywała z uwagą w nagie ściany, w brudną podłogę, jakby widziała tam coś niezwykle interesującego. Nogi zaprowadziły ją z powrotem do kuchni. Dotknęła palcem blatu, przesuwała nim dalej z każdym krokiem, zbierając warstwy kurzu. Doszedłszy do drugiego końca, wprawiła w ruch wiszące na stojaku drewniane łyżki i nożyki. Szare oczy przeniosły spojrzenie na gwóźdź wbity obok. Zawieszono na nim brązowy rzemień, ozdobiony czarnymi koralikami. Dziewczyna zdjęła go i uniosła. Trzymając tuż przed swoją twarzą, oglądała z fascynacją nietypowy kształt koralików. Z uśmiechem na ustach pobiegła do Astrid, która siedziała po turecku obok otwartych na oścież drzwi do piwnicy. Dopadła do niej w podskokach.
- Patrz, patrz jaki ładny wisiorek znalazłam!
Akrobatka przeniosła na nią niecierpliwy wzrok, potem skupiła go na zdobyczy przyjaciółki i zmarszczyła brwi. Wyrwała go jej z dłoni, by przyjrzeć się dokładniej. Pobladła.
- Boże przenajświętszy, Grace, gdzie to znalazłaś?
Dan, siedzący na pierwszym stopniu, spojrzał na nie przez ramię. W momencie, gdy naszyjnik trafił do jego rąk, z dołu dobiegł krzyk. Sherman i Will natychmiast rzucili się do środka piwnicy, krzycząc imię dziewczyny.
- Trzeba wypalić ranę! – Dziad machał palącym się patykiem niebezpiecznie blisko włosów Nancy. – Chcesz, żeby wdało się zakażenie?!
- To są zęby – oznajmił dobitnie Daniel. – Głównie kły. Ale nie tylko.
- Błagam, powiedz, że nie ludzkie.
- Nancy?!
Przebić się przez labirynt nie było łatwo. Jednak w końcu jakoś udało im się dotrzeć do celu, czasami przeskakując beczki i stoliki. Sherman natychmiast wytrącił zapałkę z ręki profesora, na co ten wydał z siebie przeciągły, świszczący dźwięk trwogi. Szybko zaczął deptać wciąż tlące się drewienko. Naskoczył na chłopaka, krzycząc o nieodpowiedzialności i puszczeniu jego domu z dymem. Will w tym czasie zabrał Nancy na górę, mówiąc jej, że pójdą po pomoc do mnichów, w końcu ten „psychol” – jak go określił chłopiec – i tak z pewnością nie ma trupioszatki. Oboje zaciekawili się natomiast znaleziskiem Grace i czym prędzej wyciągnęli po nie ręce. Blondynka wzięła je od łowcy, ale zaraz upuściła z cichym piskiem. Cała czwórka spojrzała na nią pytająco. Pokazała im zaczerwieniony od poparzenia ślad na wnętrzu dłoni.
Brwi Astrid powędrowały na spotkanie linii włosów.
- Dla mnie to już za dużo – stwierdziła, unosząc obie ręce w obronnym geście.
Grace pogłaskała dziewczynę po głowie.
- Chyba musimy się poważnie zastanowić nad wszystkim, co się wokół nas dzieje.
Mina Dana była śmiertelnie poważna. Pozostali natychmiast poczuli ciężki niepokój, wlewający się klajstrowatą mazią do ich serc razem z ukłuciem strachu. Usłyszeli zbliżającego się profesora, więc Grace czym prędzej pobiegła odnieść naszyjnik na swoje miejsce. Chwilę potem wszyscy znów stali w kuchni, zastanawiając się, czy garbaty wyczuwa tę aurę napięcia, która wśród nich zapanowała, a stała się jeszcze gęstsza, gdy ten nagle swoim zwyczajem zaskrzeczał:
- Kto ruszał zęby?
Grace uniosła rękę, jako jedyna zbyt pogubiona w sytuacji, by się wystraszyć.
- Obejrzałam go, bo mi się podobał.
- Ładny, prawda? – Profesor pokiwał głową. – To moja pamiątka po rodzinie, która spłonęła. Ich zęby.
Astrid zasłoniła dłonią usta, starając się ukryć swój odruch wymiotny na myśl, że tego dotykała, pozostałym udało się mniej więcej zachować niewzruszone twarze, tylko Sherman skrzywił się ostentacyjnie z odrazą. Daniel miał dalej ten zamyślony, groźny wyraz twarzy.
- To stało się tutaj? – zapytał kupiec, na co akrobatka spojrzała na niego, jakby postradał rozum.
- Tutaj? A skąd – prychnął dziad. Chuda ręka świsnęła w powietrzu, gdy machnął nią pogardliwie. – Tutaj wszystko jest zwilgotniałe, spleśniałe, nie zapłonęłoby nawet, gdyby chciało. Nie, moja rodzina mieszkała w Alases.
Chłopakowi nie umknął żal w głosie starszego człowieka. Może wynikało to z chłodu panującego w domu, którego nie dało się ogrzać żadnym drewnem, bo jak już jakieś mieli, to nienadające się do rozpałki. A może lubił ogień. Wyposażenie piwnicy skłaniało do potwierdzenia raczej drugiej wersji.
- Jak to się stało? – ciągnął dalej, starając się zabrzmieć jak zmartwiona osoba.
- Bratanek nie zgasił świeczki. Głupiec, zaniedbał tak podstawową zasadę.
Po prostu wyszedł, nie zgasił świeczki, a ta spadła na dywan. Próbował ugasić pożar…
- To straszne! Nikomu nie udało się wydostać?
- Właśnie o ironio, tylko jemu. I to nie tyle wydostać, bo był poza domem, kiedy to się stało.
Sherman pokiwał ze smutkiem głową.
- Musi się czuć teraz paskudnie… Mieć na głowie tyle żyć, i to własną rodzinę… - Wykorzystał chwilę, że garbaty nie patrzył na niego i spojrzał porozumiewawczo na Dana. Ten skinął. Rozumiał, do czego dążył.
- A gdzie tam! Ten chłopak niemal się ucieszył, że nikt mu nie zrzędził, że nie był od nikogo zależny, ani nikomu nic winien. Razem z domem, spłonęły jego troski o zadłużenia. – Cmoknął z niesmakiem. – W każdym razie, zapewne jesteście strudzeni podróżą. Skoro to Falk was wysłał, możecie u mnie zatrzymać się na jedną noc. U góry jest łóżko. I fotel.
Wszyscy spojrzeli po sobie pytająco. Mimo zdecydowanie zbyt szczegółowych powiązań Czarnego Kła z ogniem, nie wyglądało na to, by miał spalić we śnie swoich gości. Nancy teoretycznie chciał pomóc. Do żadnego innego domu nie zamierzali pukać w zapytaniu o nocleg, a spędzenie kolejnej nocy na ziemi, gdy następnego dnia mieli się wspinać do mnichów (od nich właśnie wzięła się nazwa gór; mieszkali tam, nim ludzie zaczęli mieć potrzebę nazywania każdej istniejącej rzeczy i miejsca, jakby w ten sposób mogli zapanować nad światem), mogło być jedynie próbą wykończenia się fizycznie. Niemo uzgodnili, że zostają.
Pokój, o którym mówił profesor, w istocie wyposażony był jedynie w łóżko i fotel. To pierwsze jednakże spokojnie mogło pomieścić pięć dorosłych osób, także wszyscy oprócz Daniela tam się położyli, a raczej rzucili z radością i ulgą, od tak wielu dni strudzeni nieustannym marszem i spaniem w warunkach jeszcze gorszych niż te, do których się przyzwyczaili. Materac zdecydowanie nie należał do miękkich, ale im wydawało się teraz, jakby wypełniało go najbardziej puchate pierze na świecie. Łowca zapadł się w fotelu, oznajmiając, że obejmie pierwszą wartę na wszelki wypadek i że obudzi następną osobę. Pozostali zgodzili się chętnie i już chwilę potem spali twardym snem w plątaninie rąk, nóg i włosów. Mężczyzna jednak siedział tak całą noc, choć nie dlatego, że żal mu było błogo śpiących; przez te dłużące się godziny rozmyślał, analizował, a także nasłuchiwał. Spodziewał się, że garbaty zamknie się na dole w piwnicy, ale ten pokrzątał się jeszcze trochę w kuchni, a potem wlazł na górę do jednego z pozostałych dwóch pokoi i już stamtąd nie ruszył się do rana. Usilnie próbował wytłumaczyć sobie, co mogą oznaczać te powiązania Czarnego Kła z Caivem i czego może akurat od nich chcieć Falk. Cała historia o zębach i o pożarze nie pasowała mu. Szczególnie, że Sherman nic mu nie powiedział o rozmowie, jaką odbył ze starcem, którego potem siłą gdzieś zabrano. Przez chwilę nawet rozważał odczytanie listu, naruszenie prywatności – zaraz jednak porzucił ten pomysł, przypominając sobie brzydki dźwięk, jaki wydawały schody oraz fakt, że wtedy cała akcja „tworzenie kamienia filozoficznego” mogłaby wziąć w łeb. Może profesor celowo nie otworzył listu od razu? Chciał ich u siebie zatrzymać, więc nie mógł podjąć ryzyka, że uda im się przeczytać jego zawartość. Pytanie, jaki miałby w tym cel? Jakby to wciąż było za mało pytań, co oznaczać mogło krwawiące czerwone oko Willa i poparzenie Nancy, gdy złapała naszyjnik? Czy to możliwe, iż w tym ich „przekleństwie” znajdowało się ziarno prawdy? Nawet nie tyle zły los, co coś niewytłumaczalnego, coś… nadprzyrodzonego? Nigdy nie zastanawiał się nad takimi sprawami. Dla niego zawsze jedyną siłą kierującą była natura i nic nie mogło się z nią równać. Jednak teoria o bliźniętach nie musiała wcale temu przeczyć. Urodzili się jak każde inne dzieci. Co w nich było takiego wyjątkowego, skąd czerwone oczy…?
Drgnął, gdy któryś ze śpiochów zamlaskał, powoli się chyba budząc. Utworzyli doprawdy ciekawe figury. Bliźnięta leżały przełożone jedno przez drugie na wzór krzyżyka, Sherman trzymał na nich nogi, głowę natomiast na brzuchu Astrid, która rozłożyła się jak rozgwiazda. Do jej uda tuliła się Grace, resztę nogi oplatając swoimi, upodabniając się do małpy. Trochę zajęło, nim się wyplątali.
- Ruchy, zaraz ruszamy. Zjedzcie coś, żeby pożuć to przez najbliższy czas. Musimy zacząć poważnie racjonować jedzenie.
Wyjrzał przez okno. Chmurzyło się, ale deszcz jeszcze długo nie spadnie.
Zebrali się. Pożegnali profesora, który machał im z dala otrzymanym listem. Nie spotkają nikogo na szlaku. Nie jest to najbezpieczniejsza trasa, a w tych czasach nikomu nie jest spieszno do grobu poprzez przypadek. Długo nikt się nie odzywał, każdy pochłonięty swoimi myślami lub wspomnieniami sennych mar. Dyskusja rozpoczęła się od kupca i łowcy, co stało się już chyba tradycją. Bliźnięta chętnie rzucały niedorzecznymi teoriami, wziętymi prawdopodobnie z obcej planety, Astrid interweniowała, gdy rozmowa stawała się zbyt zażarta, a Grace, uprzednio przez każdego z osobno zastraszona, kleiła się do skalnych ścian, tak się na tym skupiając, że nie słyszała nic z tego, co mówili pozostali.
Pomimo wielu godzin dyskutowania nad całą sprawą, począwszy od Falka i kamienia przez profesorów po bliźnięta, nie doszli do żadnego jednoznacznego wniosku. Mieli kilka teorii i żadna z nich nie prezentowała się wystarczająco dobrze.
Późnym popołudniem dotarli na miejsce i stanęli jak wryci co do jednego. Nigdy w całym swoim życiu nie widzieli tylu grządek, co tutaj. Ciągnęły się wzdłuż i wszerz, niektóre z roślin na nich wyrastających dopiero kiełkowały, inne ciągnęły łodygi i liście ku słońcu, inne spały jeszcze pod pierzyną ziemi. Postacie odziane w brązowe sukna krzątały się wokół nich, każda jedna z widocznym celem, przydzielonym zadaniem. Nawet nie zanotowali ich obecności. To mnich siedzący na kamieniu nieopodal – najwyraźniej mimo wszystko mieli warty – pierwszy ich wyrwał z czaru szoku. Zaśmiał się na widok ich zaskoczonych min. Kaptur zasłaniał jego twarz, nie mogli więc przyjrzeć się jego rysom, ale gdy do nich podszedł, zauważyli, że był podobnego wzrostu, co Dan i nawet sprawiał wrażenie takiego, co ma i nie mniej siły, niż on. Powitał ich przyjaźnie, ale pytając o powód przybycia, ton jego głosu wyrażał powagę, niemal groźbę.
W głowach Willa i Nancy rozbrzmiewało głośne „tik, tak. Tik, tak. Tik…”…
© Halucynowaa | WS | X X X