niedziela, 2 października 2016

Rozdział 7. Czarne chmury

- To to miejsce? – rozbrzmiał wątpiący głos Astrid.
- Pięknie, prawda? – odparł sarkastycznie Dan.
Mieli przed sobą marnie wyglądającą wioskę, składającą się z paru domów na krzyż. Największy z nich stał u samych stóp szczytów, przyklejony desperacko. Półokrągły kawał ziemi oderwał się od reszty, jakby chcąc być utożsamianym jedynie z górami. Wioskę otaczała czarna fosa przepaści, którą przecinał jedynie zardzewiały most, nieszeroki, z powyginanymi barierkami. Piątka podróżników patrzyła na to wszystko nieprzychylnie.
- To kto idzie pierwszy? – zapytał wesoło Sherman.
Łowca wszedł na most, stawiając ciężkie kroki, nie oglądając się za siebie. Budowla jęczała w proteście i zgrzytała wrogo, ale pozwoliła mu przejść na drugą stronę. Reszta wzruszyła ramionami i poszła w jego ślady, ale gęsiego, po jednej osobie na raz. Miejsce zdawało się być opanowane przez duchy – sięgające chmur skały rzucały długie cienie na ziemię, jednocząc ją w ciemnościach, szare sylwetki, tak uchwytne, jak smog rozpływający się w atmosferze, przesuwały się po uliczkach tuż przy ścianach, nigdy środkiem. Tam błyszczały tylko złote oczy, przecięte pionową źrenicą. Smoliście czarny kot zjeżył się na widok przybyszów i prychając, uciekł gdzieś w zakamarki. Powietrze pachniało zgnilizną, zatęchłym, przemokniętym, rozkładającym się drewnem i jak każde miejsce zamieszkane przez ludzi – śmiercią i chorobami. Ponieważ mieszkańcy wyglądali, jakby mieli na nich wyciągnąć schowany za pazuchą nóż w razie, gdyby się zbliżyli, grupa postanowiła spróbować szczęścia i zapukać do drzwi największego domu, gdzie wokół nikt się nie kręcił. Tam spotkali znów kota. Siedział na beczce przy drzwiach i pokazywał im pożółkłe kły. Szczególnie intensywnie patrzył na bliźnięta.
Dan zabębnił kołatką. Z wnętrza dobiegł ich poirytowany głos:
- Nie mam jedzenia!
- My w innej sprawie.
- Podatki zapłaciłem!
Danielowi żyłka zapulsowała niebezpiecznie na czole.
- Jesteśmy od doktora Falka. Proszę nam otworzyć, albo sami to zrobimy.
Ponieważ nie usłyszeli, by ktokolwiek podchodził, by ich wpuścić, łowca kopnął drzwi, które odskoczyły ze skrzypieniem. Równie zwinnie uniknął ciosu od nich starszy pan po drugiej stronie. Brązowe oczy wyrażały zniesmaczenie i zdenerwowanie. Był bardzo niski, krępej postury, z głową niemal poniżej karku z powodu ogromnego garbu. Chudziutkie, nieproporcjonalnie długie palce z żółtymi paznokciami trzymał splecione. Skóra marszczyła mu się w każdym możliwym miejscu, zasuszona, jakby nałożona na niego z kogoś większego rozmiaru. Głowę wszakże porastały czarne włosy, a wielki, przypominający kartofla nos dzielił okrągłą twarz na pół. Pod nim układały się w cienką linię usta. Teraz otworzyły się one, by wypowiedzieć te słowa:
- Falk was przysłał? – zaskrzeczał. – To chyba nie mam wyboru. Wejdźcie.
Wbrew pozorom, poruszał się dziarskim krokiem. Zaprowadził ich do kuchni. W przeciwieństwie do bałaganu, jaki panował u Caiva, w tym domu nie znajdowało się prawie nic. Kilka niezbędnych mebli – jeden stolik, jedno krzesło, jeden fotel, a tak: tylko gołe ściany i towarzyszące każdemu krokowi echo. Kot wszedł za nimi, na metr nie odstępując bliźniąt. Will, wykorzystując skupienie reszty na profesorze, wsunął palce pod opaskę i potarł oko.
- Mogę wam jedynie zaproponować chleb twardy jak mnisia skała – powiedział, na dowód prezentując bochen i postukał nim o drewniany blat. Rozległ się dźwięk, którego zdecydowanie nie powinien wydawać uderzany o drewno chleb. Wszyscy zgodnie pokręcili głowami:
- Nie jesteśmy głodni.
- Dziękujemy.
Sherman podał mu list z pieczęcią Falka. Czarny Kieł rzucił tylko okiem na czerwony wosk, a potem rzucił list na blat.
- Dobrze. Coś jeszcze chce ode mnie ten stary dziad?
- Mówił tylko, że to pilne – odezwał się kupiec.
- Tak, dla niego wszystko jest zawsze pilne i koniecznie – wyskrzeczał pogardliwie. Widząc, że blondynka wyciąga rękę do kota, chcąc go sobie zjednać, zawołał do niej: - Dziecko, nie ruszaj Gałgana, to potworny urwis!
Ale już było za późno. Zwierzę rzuciło się na nią z pazurami, chwyciło w łapy jej głowę i drapało i gryzło zapamiętale, a ona krzyczała wystraszona. Próbowała go zrzucić, ale kocur tak się w nią wczepił, że ją tylko jeszcze bardziej bolało; w którymś momencie spadła jej opaska na oko. W końcu gospodarz złapał go za fraki i machnął nim jak szmacianą lalką. Gałgan gruchnął o podłogę, ale zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Syknąwszy na pożegnanie, z godnie uniesionym ogonem sobie poszedł. Wszyscy natychmiast dopadli dziewczyny, przerażeni.
- Co teraz? Nie mam nic na te rany!
- Nie możemy tak tego zostawić, wda się zakażenie…
- To co sugerujesz?
Zaczęła się zażarta dyskusja, którą w pewnym momencie przerwał garbaty:
- Proszę się uspokoić, ja coś zaradzę.
Złapał ją za podrapaną rękę i pociągnął z ziemi. Kiedy blond włosy rozsypały się z jej twarzy na tył głowy, ukazały twarz i parę nietypowych oczu, które wlepiały teraz w niego spojrzenie, zupełnie świadome, oczekujące na jego reakcję jak na wyrok. Profesor zastygł tylko chwilowo; zaraz wzdrygnął się, jakby zrzucał pająka z ramienia, zamrugał pospiesznie, poza tym jednak nie pokazał po sobie nawet zdziwienia. Zacieśnił uchwyt.
- Wszystko mam na dole – oznajmił normalnym tonem.
Poprowadził dziewczynę do drzwi w ściance od schodów. Przekręcił klucz w zamku, przejście stanęło otworem. Jej oczom ukazały się kamienne stopnie prowadzące w dół, do piwnicy. Skrzywiła się kwaśno. Im niżej schodzili, tym intensywniejszy stawał się zapach siarki i smród spalenizny. Pozostali ruszyli za nimi, ale Czarny Kieł kazał im nie schodzić. Piwnica, w odróżnieniu od reszty domu, była zawalona kompletnie. Beczki, skrzynki różnego rodzaju, stoliki, stołki i krzesła tworzyły istny labirynt, w którym nie najwyższe bliźnięta mogłyby się nawet zgubić. Will przestępował z nogi na nogę, usiadł na przedostatnim stopniu od dołu, nie spuszczał siostry z oka. Znowu czuł tępe pulsowanie w głowie, jakby wewnątrz czaszki czaiła się dzika bestia, czekająca na odpowiedni moment, by rozsadzić swoją klatkę. „Co z niego za Czarny Kieł, jak nie ma czarnych zębów?, syczała wściekle. Nie ma, nie ma, nie ma…”. W końcu sam zaczął powtarzać te słowa.
Tymczasem garbaty tu coś sypał, tu dmuchał, tam kleił, to krzesał iskry, mruczał niezrozumiale. Finalnie na końcu cienkiego patyka zatlił się ogień. Nancy cofnęła się o krok, plecami przywarła do zimnej ściany.
- Co pan robi?
- Ranę. Trzeba coś z nią zrobić – wyskrzeczał. Wątły płomień odbijał się w jego brązowych oczach.
- To znaczy co?!

Grace tymczasem przechadzała się po domu, wpatrywała z uwagą w nagie ściany, w brudną podłogę, jakby widziała tam coś niezwykle interesującego. Nogi zaprowadziły ją z powrotem do kuchni. Dotknęła palcem blatu, przesuwała nim dalej z każdym krokiem, zbierając warstwy kurzu. Doszedłszy do drugiego końca, wprawiła w ruch wiszące na stojaku drewniane łyżki i nożyki. Szare oczy przeniosły spojrzenie na gwóźdź wbity obok. Zawieszono na nim brązowy rzemień, ozdobiony czarnymi koralikami. Dziewczyna zdjęła go i uniosła. Trzymając tuż przed swoją twarzą, oglądała z fascynacją nietypowy kształt koralików. Z uśmiechem na ustach pobiegła do Astrid, która siedziała po turecku obok otwartych na oścież drzwi do piwnicy. Dopadła do niej w podskokach.
- Patrz, patrz jaki ładny wisiorek znalazłam!
Akrobatka przeniosła na nią niecierpliwy wzrok, potem skupiła go na zdobyczy przyjaciółki i zmarszczyła brwi. Wyrwała go jej z dłoni, by przyjrzeć się dokładniej. Pobladła.
- Boże przenajświętszy, Grace, gdzie to znalazłaś?
Dan, siedzący na pierwszym stopniu, spojrzał na nie przez ramię. W momencie, gdy naszyjnik trafił do jego rąk, z dołu dobiegł krzyk. Sherman i Will natychmiast rzucili się do środka piwnicy, krzycząc imię dziewczyny.
- Trzeba wypalić ranę! – Dziad machał palącym się patykiem niebezpiecznie blisko włosów Nancy. – Chcesz, żeby wdało się zakażenie?!
- To są zęby – oznajmił dobitnie Daniel. – Głównie kły. Ale nie tylko.
- Błagam, powiedz, że nie ludzkie.
- Nancy?!
Przebić się przez labirynt nie było łatwo. Jednak w końcu jakoś udało im się dotrzeć do celu, czasami przeskakując beczki i stoliki. Sherman natychmiast wytrącił zapałkę z ręki profesora, na co ten wydał z siebie przeciągły, świszczący dźwięk trwogi. Szybko zaczął deptać wciąż tlące się drewienko. Naskoczył na chłopaka, krzycząc o nieodpowiedzialności i puszczeniu jego domu z dymem. Will w tym czasie zabrał Nancy na górę, mówiąc jej, że pójdą po pomoc do mnichów, w końcu ten „psychol” – jak go określił chłopiec – i tak z pewnością nie ma trupioszatki. Oboje zaciekawili się natomiast znaleziskiem Grace i czym prędzej wyciągnęli po nie ręce. Blondynka wzięła je od łowcy, ale zaraz upuściła z cichym piskiem. Cała czwórka spojrzała na nią pytająco. Pokazała im zaczerwieniony od poparzenia ślad na wnętrzu dłoni.
Brwi Astrid powędrowały na spotkanie linii włosów.
- Dla mnie to już za dużo – stwierdziła, unosząc obie ręce w obronnym geście.
Grace pogłaskała dziewczynę po głowie.
- Chyba musimy się poważnie zastanowić nad wszystkim, co się wokół nas dzieje.
Mina Dana była śmiertelnie poważna. Pozostali natychmiast poczuli ciężki niepokój, wlewający się klajstrowatą mazią do ich serc razem z ukłuciem strachu. Usłyszeli zbliżającego się profesora, więc Grace czym prędzej pobiegła odnieść naszyjnik na swoje miejsce. Chwilę potem wszyscy znów stali w kuchni, zastanawiając się, czy garbaty wyczuwa tę aurę napięcia, która wśród nich zapanowała, a stała się jeszcze gęstsza, gdy ten nagle swoim zwyczajem zaskrzeczał:
- Kto ruszał zęby?
Grace uniosła rękę, jako jedyna zbyt pogubiona w sytuacji, by się wystraszyć.
- Obejrzałam go, bo mi się podobał.
- Ładny, prawda? – Profesor pokiwał głową. – To moja pamiątka po rodzinie, która spłonęła. Ich zęby.
Astrid zasłoniła dłonią usta, starając się ukryć swój odruch wymiotny na myśl, że tego dotykała, pozostałym udało się mniej więcej zachować niewzruszone twarze, tylko Sherman skrzywił się ostentacyjnie z odrazą. Daniel miał dalej ten zamyślony, groźny wyraz twarzy.
- To stało się tutaj? – zapytał kupiec, na co akrobatka spojrzała na niego, jakby postradał rozum.
- Tutaj? A skąd – prychnął dziad. Chuda ręka świsnęła w powietrzu, gdy machnął nią pogardliwie. – Tutaj wszystko jest zwilgotniałe, spleśniałe, nie zapłonęłoby nawet, gdyby chciało. Nie, moja rodzina mieszkała w Alases.
Chłopakowi nie umknął żal w głosie starszego człowieka. Może wynikało to z chłodu panującego w domu, którego nie dało się ogrzać żadnym drewnem, bo jak już jakieś mieli, to nienadające się do rozpałki. A może lubił ogień. Wyposażenie piwnicy skłaniało do potwierdzenia raczej drugiej wersji.
- Jak to się stało? – ciągnął dalej, starając się zabrzmieć jak zmartwiona osoba.
- Bratanek nie zgasił świeczki. Głupiec, zaniedbał tak podstawową zasadę.
Po prostu wyszedł, nie zgasił świeczki, a ta spadła na dywan. Próbował ugasić pożar…
- To straszne! Nikomu nie udało się wydostać?
- Właśnie o ironio, tylko jemu. I to nie tyle wydostać, bo był poza domem, kiedy to się stało.
Sherman pokiwał ze smutkiem głową.
- Musi się czuć teraz paskudnie… Mieć na głowie tyle żyć, i to własną rodzinę… - Wykorzystał chwilę, że garbaty nie patrzył na niego i spojrzał porozumiewawczo na Dana. Ten skinął. Rozumiał, do czego dążył.
- A gdzie tam! Ten chłopak niemal się ucieszył, że nikt mu nie zrzędził, że nie był od nikogo zależny, ani nikomu nic winien. Razem z domem, spłonęły jego troski o zadłużenia. – Cmoknął z niesmakiem. – W każdym razie, zapewne jesteście strudzeni podróżą. Skoro to Falk was wysłał, możecie u mnie zatrzymać się na jedną noc. U góry jest łóżko. I fotel.
Wszyscy spojrzeli po sobie pytająco. Mimo zdecydowanie zbyt szczegółowych powiązań Czarnego Kła z ogniem, nie wyglądało na to, by miał spalić we śnie swoich gości. Nancy teoretycznie chciał pomóc. Do żadnego innego domu nie zamierzali pukać w zapytaniu o nocleg, a spędzenie kolejnej nocy na ziemi, gdy następnego dnia mieli się wspinać do mnichów (od nich właśnie wzięła się nazwa gór; mieszkali tam, nim ludzie zaczęli mieć potrzebę nazywania każdej istniejącej rzeczy i miejsca, jakby w ten sposób mogli zapanować nad światem), mogło być jedynie próbą wykończenia się fizycznie. Niemo uzgodnili, że zostają.
Pokój, o którym mówił profesor, w istocie wyposażony był jedynie w łóżko i fotel. To pierwsze jednakże spokojnie mogło pomieścić pięć dorosłych osób, także wszyscy oprócz Daniela tam się położyli, a raczej rzucili z radością i ulgą, od tak wielu dni strudzeni nieustannym marszem i spaniem w warunkach jeszcze gorszych niż te, do których się przyzwyczaili. Materac zdecydowanie nie należał do miękkich, ale im wydawało się teraz, jakby wypełniało go najbardziej puchate pierze na świecie. Łowca zapadł się w fotelu, oznajmiając, że obejmie pierwszą wartę na wszelki wypadek i że obudzi następną osobę. Pozostali zgodzili się chętnie i już chwilę potem spali twardym snem w plątaninie rąk, nóg i włosów. Mężczyzna jednak siedział tak całą noc, choć nie dlatego, że żal mu było błogo śpiących; przez te dłużące się godziny rozmyślał, analizował, a także nasłuchiwał. Spodziewał się, że garbaty zamknie się na dole w piwnicy, ale ten pokrzątał się jeszcze trochę w kuchni, a potem wlazł na górę do jednego z pozostałych dwóch pokoi i już stamtąd nie ruszył się do rana. Usilnie próbował wytłumaczyć sobie, co mogą oznaczać te powiązania Czarnego Kła z Caivem i czego może akurat od nich chcieć Falk. Cała historia o zębach i o pożarze nie pasowała mu. Szczególnie, że Sherman nic mu nie powiedział o rozmowie, jaką odbył ze starcem, którego potem siłą gdzieś zabrano. Przez chwilę nawet rozważał odczytanie listu, naruszenie prywatności – zaraz jednak porzucił ten pomysł, przypominając sobie brzydki dźwięk, jaki wydawały schody oraz fakt, że wtedy cała akcja „tworzenie kamienia filozoficznego” mogłaby wziąć w łeb. Może profesor celowo nie otworzył listu od razu? Chciał ich u siebie zatrzymać, więc nie mógł podjąć ryzyka, że uda im się przeczytać jego zawartość. Pytanie, jaki miałby w tym cel? Jakby to wciąż było za mało pytań, co oznaczać mogło krwawiące czerwone oko Willa i poparzenie Nancy, gdy złapała naszyjnik? Czy to możliwe, iż w tym ich „przekleństwie” znajdowało się ziarno prawdy? Nawet nie tyle zły los, co coś niewytłumaczalnego, coś… nadprzyrodzonego? Nigdy nie zastanawiał się nad takimi sprawami. Dla niego zawsze jedyną siłą kierującą była natura i nic nie mogło się z nią równać. Jednak teoria o bliźniętach nie musiała wcale temu przeczyć. Urodzili się jak każde inne dzieci. Co w nich było takiego wyjątkowego, skąd czerwone oczy…?
Drgnął, gdy któryś ze śpiochów zamlaskał, powoli się chyba budząc. Utworzyli doprawdy ciekawe figury. Bliźnięta leżały przełożone jedno przez drugie na wzór krzyżyka, Sherman trzymał na nich nogi, głowę natomiast na brzuchu Astrid, która rozłożyła się jak rozgwiazda. Do jej uda tuliła się Grace, resztę nogi oplatając swoimi, upodabniając się do małpy. Trochę zajęło, nim się wyplątali.
- Ruchy, zaraz ruszamy. Zjedzcie coś, żeby pożuć to przez najbliższy czas. Musimy zacząć poważnie racjonować jedzenie.
Wyjrzał przez okno. Chmurzyło się, ale deszcz jeszcze długo nie spadnie.
Zebrali się. Pożegnali profesora, który machał im z dala otrzymanym listem. Nie spotkają nikogo na szlaku. Nie jest to najbezpieczniejsza trasa, a w tych czasach nikomu nie jest spieszno do grobu poprzez przypadek. Długo nikt się nie odzywał, każdy pochłonięty swoimi myślami lub wspomnieniami sennych mar. Dyskusja rozpoczęła się od kupca i łowcy, co stało się już chyba tradycją. Bliźnięta chętnie rzucały niedorzecznymi teoriami, wziętymi prawdopodobnie z obcej planety, Astrid interweniowała, gdy rozmowa stawała się zbyt zażarta, a Grace, uprzednio przez każdego z osobno zastraszona, kleiła się do skalnych ścian, tak się na tym skupiając, że nie słyszała nic z tego, co mówili pozostali.
Pomimo wielu godzin dyskutowania nad całą sprawą, począwszy od Falka i kamienia przez profesorów po bliźnięta, nie doszli do żadnego jednoznacznego wniosku. Mieli kilka teorii i żadna z nich nie prezentowała się wystarczająco dobrze.
Późnym popołudniem dotarli na miejsce i stanęli jak wryci co do jednego. Nigdy w całym swoim życiu nie widzieli tylu grządek, co tutaj. Ciągnęły się wzdłuż i wszerz, niektóre z roślin na nich wyrastających dopiero kiełkowały, inne ciągnęły łodygi i liście ku słońcu, inne spały jeszcze pod pierzyną ziemi. Postacie odziane w brązowe sukna krzątały się wokół nich, każda jedna z widocznym celem, przydzielonym zadaniem. Nawet nie zanotowali ich obecności. To mnich siedzący na kamieniu nieopodal – najwyraźniej mimo wszystko mieli warty – pierwszy ich wyrwał z czaru szoku. Zaśmiał się na widok ich zaskoczonych min. Kaptur zasłaniał jego twarz, nie mogli więc przyjrzeć się jego rysom, ale gdy do nich podszedł, zauważyli, że był podobnego wzrostu, co Dan i nawet sprawiał wrażenie takiego, co ma i nie mniej siły, niż on. Powitał ich przyjaźnie, ale pytając o powód przybycia, ton jego głosu wyrażał powagę, niemal groźbę.
W głowach Willa i Nancy rozbrzmiewało głośne „tik, tak. Tik, tak. Tik…”…

2 komentarze

  1. "Miejsce zdawało się być opanowane przez duchy – sięgające chmur skały rzucały długie cienie na ziemię, jednocząc ją w ciemnościach, szare sylwetki, tak uchwytne, jak smog rozpływający się w atmosferze(...)"
    Piękne porównanie. Oto, jak szybko zrobić z prozy poezję :). Widać, że u Ciebie kunszt opisów przeważa nad dynamiką. Jeśli o mnie chodzi, lubię, gdy w historiach się coś dzieje, ale opisy te są w porządku. Poza tym, myślę, że w miarę przybliżania się bohaterów do celu akcja nabierze tempa :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, to trochę u mnie problem, żeby wszędzie wrzucać akcję, bo lubię się rozwodzić nad pierdołami ^^'
      Dzięki :)

      Usuń

© Halucynowaa | WS | X X X