niedziela, 24 lipca 2016

Rozdział 5. Pierwszy cel

- Chyba pozrywały mi się mięśnie – szepnęła Nancy, macając zawzięcie swoje nogi ze wszystkich stron.
- Skąd wiedziałeś, że to tubylcy? – zapytała Astrid Dana.
- Naśladowali ptaka, który nie występuje w tych okolicach. Zawsze tak robią. Tylko ludzie tacy jak ja zwracają na to uwagę.
- Czujność przede wszystkim. – Sherman uśmiechnął się szeroko, aż pokazały mu się dołeczki w policzkach.
- Ta. Ratuje życie – odparł sucho mężczyzna, wycierając ubrudzone krwią ręce o spodnie. Kiedy właściciel powozu wychylił głowę z trwogą wymalowaną na twarzy (jeszcze przypadkiem ufajda siedzisko!), został obdarzony zimnym jak lód spojrzeniem.
- Mówiłeś, że nie powinno ich tu być – zauważył kupiec. – Więc co tu robili?
- Pewnie ich wykurzyli z poprzedniego miejsca.
- Tak, ze wszystkimi prędzej czy później to robią – rzucił zniecierpliwionym głosem. – Podkreśliłeś „tutaj”. – Świdrował go swoimi czarnymi, bystrymi oczami. Ciemne kosmyki kleiły mu się do spoconego czoła, ale ich nie odgarnął. – Więc co takiego wyjątkowego jest „tutaj”?
Dan spojrzał na niego, marszcząc groźnie brwi, dając jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie być przepytywanym. Nie lubił wścibstwa, zwłaszcza ludzi, którzy mieli bezczelny talent do wyłapywania głupich szczegółów. Cisza i spokój to jego motto przewodnie. Zaczął znów zachodzić w głowę, po jakiego grzyba podjął się tej pracy. Za każdym razem sprawdzało się to, co wielu powtarza plotkarzom – ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Oby tylko się nie okazało, że kamień jest drugim.
- Czemu? – naciskał kupiec.
- Jesteś taki wnikliwy i inteligentny. – Mężczyzna oparł się wygodnie, gniotąc Grace, która wydęła policzki z niezadowolenia, ale nic nie powiedziała. – Z chęcią wysłucham twoich przypuszczeń.
Sherman często miał do czynienia z osobami, które przyjmowały taką lub inną taktykę ofensywną, gdy próbował coś od nich wyciągnąć. Wiedział, kiedy się wycofać, by przypadkiem nie zatrzasnąć sobie samemu drzwi do czyjejś głowy. Albo nie zarobić guzów. Miał niestety piekielnie ciekawską naturę i wiele lat zajęła mu nauka panowania nad nią i poskramiania jej, krycia, przeobrażania w coś innego, w coś, co chciałby zobaczyć rozmówca; pocieszyciela, filozofa lub po prostu handlarza. Teraz jednak było inaczej. Czuł, że łowca był w pewnym sensie… lepszy od niego. Ponad nim. Górował. Nie chodziło o siłę czy posturę, ani wiedzę. Nawet posiadane informacje. Nie potrafił tego sobie ułożyć w głowie, zupełnie jak ze słowem, które przybiera w umyśle formę, ale nie liter i ma się je na końcu języka, ale nie potrafi wypowiedzieć. Wtedy uruchamia się ta determinacja, żeby jak najszybciej wyrzucić z siebie to słowo. Taką też potrzebę miał teraz chłopak. Dlatego nie odpuścił, mimo świadomości, że powinien.
- Masz coś do ukrycia?
- Może i mam. – Mężczyzna nachylił się do niego. – Wiesz, ubrudzilibyśmy cię trochę, zrobili ubranka z liści i mógłbyś być jednym z nich.
- Nie jestem czarny. – Mięśnie na szczęce Shermana napięły się.
- Wiesz, jak powstają mulaci?
Kupiec chciał wstać, ale Astrid ścisnęła go za ramię i przygwoździła do podłogi, unosząc lekko kąciki ust.
- Wystarczy tego, panowie. Zdenerwujecie pana i będziecie biegli za powozem.
Wszyscy spojrzeli na starszego mężczyznę, który uśmiechnął się nerwowo. Pod nosem perlił mu się pot, a dolna warga drżała lekko. Dopiero teraz zwrócili uwagę na jego niczego sobie brzuszek i podwójną brodę.
- Ależ proszę się nie przejmować. Jestem rad, iż mogłem pomóc tak wzniosłym podróżnikom.
- „Wzniosłym”? – szepnęła Nancy bratu do ucha, na co on tylko zamknął oczy i pokręcił głową.
- Doktor Falk cieszy się wspaniałą opinią nawet w okolicznych miastach. Oczywiście jak każdy inteligent, ma swoje… specyficzne zachowania, ale...! – Machnął tłustą ręką z paluszkami jak małe paróweczki. – Nie takie rzeczy się przełykało w imię nauki, nieprawdaż? – Roześmiał się.
Will zasłonił usta ręką, gdy odpowiadał siostrze:
- Może mózg też ma przetłuszczony?
- Z pewnością.
Bliźnięta zachichotały, gdy odpowiedź Dana zabrzmiała jak skierowana do nich.
- Dokąd pan jedzie? – zagadnęła Grace.
- Wysiadam w Alases. Możecie jechać dalej, jeśli macie czym zapłacić…
- Ach nie, to również nasz przystanek. Świetnie się składa – przerwała mu akrobatka, nie puszczając wciąż ramienia chłopaka.
Grace wydęła usta, wpatrując się z uwagą w ich „zbawiciela”. Trybiki próbowały pobudzić jej pamięć, bo miała wrażenie, że go znała.
- A pan nie jest szefem urzędu kontroli żywności? – olśniło ją w końcu.
Starszy pan wydawał się równie zdziwiony, co… zaniepokojony i zmieszany. Co się dziwić - stwierdzenie, że nikt nie lubił tych z urzędu, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Wystarczyło na nich spojrzeć, by zrozumieć, do czego wykorzystywali swoją pozycję. Może się martwił, że nowi pasażerowie wyrzucą go na zbity pysk. Nie ma co ukrywać, że przeszła im ta myśl przez głowy. Nawet zatrzymała się na dłuższą chwilę, a szefunia w tym czasie zalewały fale potu z nerwów. Odetchnął dopiero, gdy Sherman zapytał go o koszty tej przejażdżki. Zapewnił wtedy, że nie muszą się tym zupełnie kłopotać, bo i tak już prawie byli na miejscu, a nie będzie się szarpał z ludźmi o parę miedziaków. Podziękowali mu krótko i zaczęli rozmawiać o tym, gdzie powinni się udać następnie.
Po niedługim czasie powozem szarpnęło i się zatrzymał. Starszy pan szybko wyskoczył (jakiż pełny wigoru w tym wieku!) i zapłacił woźnicy. Uchylił na pożegnanie im czapkę i sobie poszedł, przebierając krótkimi nóżkami. Uczestnicy wyprawy wygrzebali się ze środka i czekali, aż Sherman zorientuje się co i jak. Chłopak wyjął ze swojego plecaka szkatułkę, z niej list, a potem wsadził ją z powrotem do środka. Na prośbę Falka nie oglądał wcześniej jej zawartości. Profesor bał się, że może przypadkiem je zgubić. Porządny jakościowo papier został złożony raz w pół, a potem końce do środka, by je przypieczętować. Na odwrocie bardzo czytelnym pismem zapisany był adres oraz imię: „ulica Górna, dom 13R, Caiv”.
- Górna trzynaście. To chyba na obrzeżach, południowo-wschodnia część, prawda?
- Tak. Póki co do niezłych person zwraca się Falk. – Dan skrzyżował umięśnione ramiona na piersi. – Na Górnej mieszkają najgorsze szumowiny.
- Z tego co wiem, sam nie mieszkasz w pięknej okolicy – zauważyła Astrid.
- Powinniśmy już iść, jeśli chcemy tam dojść przed zachodem.
Na słowa Willa wszyscy powiedli spojrzeniami w głąb miasta. Ulica, którą mieli iść, pięła się dość ostro w górę. Prowadziła prosto do urzędu, usytuowanego na samym końcu miasta, w najbardziej widocznym punkcie. Stał tam, niczym pałac bogów mających z tego miejsca widok na wszystko, co poniżej nich. Choć nie było szans, by urzędnicy mogli cokolwiek zobaczyć z takiej odległości, w jakiej oni aktualnie się znajdowali, to i tak czuli się nieswojo. Po ludziach wokół dało się stwierdzić, że nie tylko oni. Każdy szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, zajęty swoimi sprawami. Pod ścianami nie leżeli żadni chorzy, choć przypatrując się wąskim przejściom między niektórymi budynkami, dało się dostrzec skulone postacie, wielkimi, zapadniętymi oczami obserwujące to, co przed nimi.
- Nie dojdę tam – jęknęła Nancy, zerkając na łowcę.
- Nie, nie poniosę cię – warknął, gdy przechwycił jej wzrok.
Ruszyli powoli ulicą, każdy w milczeniu, pochłonięci własnymi myślami. Alases to niezbyt przyjazne miasto, obcy nie byli tu mile widziani, a łatwo ich rozpoznać – choćby po tym, że nie chodzili skuleni, przygarbieni, jakby próbowali upodobnić się do żółwia i schować do skorupy.
W pewnym momencie tuż przed nogami Shermana śmignął kot; omal go nie kopnął. Boczną aleją biegła dziewczynka, wołając zwierzaka. Jednak dotarłszy do głównej ulicy, zatrzymała się kilka kroków przed brukiem i zapłakanymi oczami spojrzała za futrzakiem, któremu można było policzyć żebra. Już chciała zawrócić, kiedy Grace podeszła do niej, przykucnęła i szepnęła kilka słów, wręczając jej coś w dłonie. Potem powoli ruszyła w kierunku kota, wyciągając rękę. Trzymała malutką kosteczkę z resztkami mięsa na niej. Zwierzę ostrożnie zbliżyło się do niej, powąchało palce, ale nim zdążyło chapsnąć kostkę, brunetka cofnęła się o krok. Potem następny. Tak zaprowadziła go do dziewczynki. Pod jej nogi rzuciła kostkę, a gdy futrzak stał już przy niej, ocierając się o nogi, mała dała mu skrawek mięsa. Głaskała go z szerokim uśmiechem, gdy jadł, a na koniec przytuliła go mocno.
- Dziwne, że go jeszcze nie zjedli – zauważył Will, drapiąc oko pod przepaską, za co dostał po łapach od siostry.
- Dziwne, że ona sama go nie zjadła. Zawsze trochę mięsa, a nie wygląda na to, by dobrze się odżywiała – dodał Dan.
- Za to z ciebie byłby obiad dla pełnej rodziny. Może cię zjem? – Astrid skinęła na przyjaciółkę, że idą dalej.
- On to by ci tylko w gardle stanął – powiedziała brunetka, łapiąc ją za rękę.
Sherman parsknął śmiechem. Ludzie idący ulicą spojrzeli na niego jak na wariata.
- Nie dziwię się, że zatrzymała tego kotka. Był bardzo ładny. – Nancy kręcąc głową, wręczyła bratu chusteczkę na wytarcie krwi z palców.
- I pewnie smaczny – rozmarzył się chłopiec.
Nim zagłębili się w boczne aleje, zdążyli mocno się zmęczyć wspinaczką pod górkę. Musieli przysiąść na chwilę i dopiero ruszyli dalej, gdy Daniel zirytował się w końcu postojem. Kupiec uprzedził ich, by pilnowali dobrze swoich rzeczy. W wąskich przejściach gnietli się ludzie i tylko czekali na kogoś nieuważnego. Przejście do Górnej okazało się dużo bardziej nieprzyjemne, niż wszyscy zakładali, może oprócz Shermana i Dana, z których pierwszy wiedział, co zastaną, a drugi już nie raz tędy chodził. Ciągle czuli czyjeś ręce, prześlizgujące się po ich ciele w różnych miejscach lub lekkie szarpnięcia, gdy próbowali coś skubnąć. Im bardziej oddalali się od głównej ulicy, tym ścieżki były szersze, a mieszkańcy bardziej nachalni. Górna ciągnęła się wzdłuż wysokiego muru mniej więcej od środka miasta w kierunku południowym. Tam dopiero zaczęło być ciekawie. Zapuszczeni, wytatuowani mężczyźni siedzieli na skrzyniach, klnąc do siebie i przekrzykując hałas, a kobiety kleiły się do ich boków. Droga tonęła w błocie i innych niespodziankach. Szare twarze o skórze jak z trudem naciągniętej na czaszkę wpatrywały się w nich w niemej groźbie. Może to tylko urojenie, ale Astrid wydawało się, że dostrzegła błysk noża. Zauważyła też, że Daniel oparł rękę na rękojeści swojego. Usłyszała również jego komentarz, że zawsze uważał, iż Alases powinno nosić nazwę Dickville i mimo nieprzyjemnej sytuacji, nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu.
Sherman zacisnął z żałością zęby i pierwszy wszedł na czystą drogę. Próbował dojrzeć na budynkach jakieś numery, co nie było łatwe, zważywszy na ich stan lub brak oznaczeń. W końcu jednak dotarli do domu numer trzynaście i drzwi oznaczonych literą R. Stojąc po kostki w błocie, zabębnili w nie. Nikt im nie odpowiedział, więc kupiec jeszcze raz, tym razem silniej, uderzył pięścią. Okno nad nimi się otworzyło, a chwilę potem kubeł wody został wylany prosto na jego głowę. Zeźlony chłopak kopnął z całych sił drzwi, które odskoczyły jakby wystraszone i wparował do środka. Od wbiegnięcia na górę powstrzymał go Dan, łapiąc za fraki. Usłyszeli wściekły głos i głośne tupanie po schodach. Najpierw dostrzegli dwie kobiety, które obdarowawszy ich zimnym spojrzeniem, wybiegły z domu. Potem w pokoju stanął Caiv.
Był niższy od Dana i chudszy, ale mięśnie wyraźnie rysowały się na jego gołym w tym momencie brzuchu, mającym ślady poparzenia z boku. Rękę oplatał mu wąż z henny, odcinając się mocno kolorem od bladej skóry. Twarz miał pociągłą, o ostrych rysach, brązowe oczy nieproporcjonalnie małe, co w połączeniu z orlim nosem nadawało mu jeszcze bardziej groteskowego wyglądu. W dłoni trzymał nóż. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto waha się go użyć, bez względu na to, czy stoi przed nim mężczyzna czy kobieta.
- Lepiej, żebyście mieli piekielnie dobry powód wyłamywania moich drzwi.
Jego głos brzmiał, jakby pocierano coś papierem ściernym i wywołał u bliźniąt gęsią skórkę. Cieszyły się, że stoją na samym końcu i były zasłonięte przed jego wzrokiem.
- Przyszliśmy z listem od profesora Falka – kupiec bardzo starał się mówić spokojnie, mimo kompromitacji, której doznał. – Który omal nie zmókł, swoją drogą.
Caiv obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
- Ciesz się, że miałem tylko wodę pod ręką.
Wyrwał mu z dłoni list i przyjrzał się pieczęci. Uznawszy, że jest prawdziwa, przełamał ją i rozpoczął czytanie. Co trochę trwało. W tym czasie nieproszeni goście rozglądali się wokół. Ciasny korytarz, w którym stali, prowadził do malutkiej kuchni, gdzie znajdował się blat, szafki i krzesło. Kolejne pomieszczenie kryło się za zamkniętymi drzwiami, a reszta mieszkania znajdowała się już na górze. Po schodach walały się książki – zamknięte, otwarte, w stosach pionowych lub chaotycznie rozrzucone jedne na drugich. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto by tyle czytał, ale jeśli nie posiadałby żadnej wiedzy, to po co zwracałby się do niego Falk?
- W porządku – oznajmił w końcu, wciskając list do kieszeni. – Możecie przekazać staremu, że się tym zajmę.
- Dziękujemy. – Dan jeszcze krótko go zlustrował, a potem popchnął wszystkich do wyjścia. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, palnął Shermana w głowę. – Masz szczęście, że nie zarobiłeś noża między żebra.
- Następnym razem ty pukasz do drzwi. Zobaczymy, jak się zachowasz, kiedy na ciebie wyleją kubeł wody – warknął chłopak, wyżymając ciuchy. – A ty przestań się uśmiechać – naskoczył na Astrid.
- Jest ciepło, zaraz wyschniesz – pocieszała go Nancy, głaszcząc po mokrych włosach. – Chodźmy już gdzieś zająć jakiś pokoik.
Wrócili na główną ulicę i zatrzymali się w pierwszej lepszej karczmie, która jako jedna z niewielu świeciła pustkami. Jak się zaraz przekonali, ze względu na ceny. Rozeźlonemu Shermanowi udało się wszakże szybko wynegocjować zniżkę. Zapłacił, po czym udał się z powrotem na zewnątrz, żeby wystawić się na słońce. Obok schodków, na których spoczął, a które prowadziły na podest, wygrzewał się ktoś jeszcze. Starzec o skórze sprażonej słońcem, z ilością pieprzyków równą gwiazdom na niebie, pomarszczonej i pobrużdżonej. Od zewnętrznych kącików ciemnych oczu o lekko żółtawej gałce ocznej rozchodziła się siatka drobnych zmarszczek. Natomiast czoło przecinały trzy poziome, upodabniając go do żółwia. Zauważywszy, że ma towarzysza, odwrócił łysą głowę i spojrzał na Shermana. Uśmiechnął się, pokazując mu ubytek jednego z przednich zębów.
- Kto cię tak załatwił, chłopcze?
- Caiv – odparł, tarmosząc ręką włosy.
- Ach, ten gbur. – Starzec zachichotał i rozkaszlał się zaraz. – Sprawił mi niesamowitą radochę, kiedy spalił swoje stare mieszkanie i przykopcił przy tym boczek.
- Przepraszam, ale chyba nie powinien pan tu być.
Główna ulica nie była dla wszystkich, a już na pewno nie dla kolorowych mieszkańców. Sherman nie chciał patrzeć, jak go zgarniają.
- Wiem, chłopcze, wiem. – Pokiwał głową. – Ale teraz i tak czekam już tylko na śmierć.
Kupiec milczał chwilę, zakłopotany. Widział setki ludzi, czekających na śmierć, ale jednocześnie chcących jej jak najdłużej unikać. Natomiast on powiedział to najzwyklejszym tonem, lekko, bez żadnej goryczy. Cóż, może nie miał żalów, skoro jak by nie było, życie najwyraźniej miał długie, a zwykłym szarakom to się nie zdarzało.
- To jak Caiv spalił swoje mieszkanie? – zapytał w końcu.
- Wiedziałem, że się nie powstrzymasz – zaśmiał się znowu starzec. – W głupi sposób. Po prostu wyszedł, nie zgasił świeczki, no i ta spadła na dywan. Próbował ugasić pożar, bo miał tam wiele kosztowności, ale na próżno. Wszystko się pięknie zwęgliło. – Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. – A ty co tutaj robisz, chłopcze? Widzę też, że nietutejszy.
Sherman zastanawiał się nad odpowiedzią. Mężczyzna budził jego sympatię i zaufanie i chciał mu powiedzieć o kamieniu. Pamiętał jednak wystraszoną minę Falka i jego słowa. „Sprawa wagi światowej”. „Gdyby ktoś się dowiedział”… Niby nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, ale wiedział, że pozory często mylą, objaśnił więc krótko:
- Doręczam listy od profesora Falka.
- Falk! – zawołał starzec, unosząc brwi. – Czyżby w końcu odkrył sposób na kamień filozoficzny?
Chłopak otworzył szeroko oczy i rozejrzał się szybko wokół, sprawdzając, czy ktoś mógł to słyszeć. Upewniwszy się, że nie, przysunął się do nieznajomego i nachylił konspiracyjnie.
- Skąd pan o tym wie?
- O kamieniu Falka? Przecież tyle lat nad nim pracuje.
Sherman pokręcił głową.
- Tylko naukowcy z Instytutu Wynalazczości mieli o tym jakiekolwiek pojęcie. Skąd pan wie? – naciskał.
- Wiem wiele rzeczy, chłopcze. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zawsze było mi go szkoda, strasznie nim pomiatali… W końcu nic mu nie wychodziło. Potem pochłonęły go prace nad tym kamieniem… To dobry chłopak, dobry… Jednak wciąż naukowiec, wiesz, chłopcze?
- Co ma pan przez to na myśli?
Starzec otworzył usta, ale nim zdążył odpowiedzieć, zagrzmiał czyiś głos:
- Hej! Ty!
W ich kierunku szedł umundurowany mężczyzna. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.
- Chyba ci mówiłem, co cię czeka, jak znów cię tu zobaczę.
- Brakowało mi słońca, chłopcze, czy to grzech?
- Idziesz ze mną.
Mundurowy złapał go za ramię i szarpnął do góry. Starzec nawet nie jęknął, choć musiało mu to sprawić ból. Kupiec wstał.
- Przepraszam…
- Siadaj, smoluchu, zanim ciebie też zgarnę – przerwał mu ostro mężczyzna i pociągnął za sobą starca, który pomachał mu na pożegnanie.
Nikt oprócz Shermana nawet na tę dwójkę nie spojrzał.
© Halucynowaa | WS | X X X