poniedziałek, 5 grudnia 2016

Rozdział 9. I wszyscy konni i wszyscy dworzanie...

- Doktorze, list do pana.
Falk wyrwał mężczyźnie kopertę z ręki i wyprosił go gestem z gabinetu. Szybko rozerwał papier i odczytał jego treść. Była to krótka instrukcja, jak najłatwiej podłożyć ogień, żeby rozprzestrzenił się jak najszybciej i nikomu nie pozwolił uciec.
Naukowiec uśmiechnął się z zadowoleniem. Odwrócił się i rzucił w przestrzeń rozkaz: "Zaczynajcie". Z cienia wyłoniła się dwójka mężczyzn. Skinęli głowami i wyszli bez słowa.


- Musimy ruszać. Teraz.
Sherman opierał się pięściami o stół. Z jego oczu zniknęła zupełnie codzienna wesołość, wszelkie ciepło. Czerń była zimna, wręcz nieludzka.
- Tak? - Dan prychnął, składając ramiona na piersi. - I co, zamierzasz biec tyle kilometrów po to, żeby gasić pożar konewką? A raczej spryskać popioły, jeśli w ogóle uda ci się tam dotrzeć.
- A ty zamierzasz tu siedzieć? Tak po prostu? - odparowała Astrid, która w końcu się otrząsnęła i spojrzała na łowcę ze złością. - Również się do tego przyczyniłeś.
- Będzie więcej miejsca.
Kupiec rzucił się i złapał go za fraki. Wściekłość płonęła na jego twarzy.
- Tam są niewinni. Kobiety, dzieci...
- Nie ma niewinnych, kupczyku - odparł dobitnie Daniel, jednym ruchem mu się wyrywając. - Wszyscy w końcu zginiemy. Im szybciej, tym lepiej... Nie powiedziałem, że się tam nie wybieram. Mówię, że iść tam pieszo mija się z celem.
- Mamy konie.
W progu stanął brat Astrid. Mnich spojrzał na niego strofująco, ale nic mu nie powiedział. Zamiast tego zwrócił się do nich, potwierdzając jego słowa.
- Cztery. Damy wam trzy, ale musicie tutaj z nimi wrócić. Wszystkimi.
- Świetnie. O tym mówiłem. - Łowca podniósł się z krzesła. - Niech cały ten świat szlag w końcu trafi... - mruknął pod nosem, wychodząc z domu za mnichem.
Christopher zastąpił drogę Astrid.
- Wrócisz?
Odwróciła wzrok.
- Proszę.
Pokazała mu środkowy palec i minęła.

- Nie są silne, nie możecie pędzić ich przez całą drogę.
- Oczywiście.
- Inaczej padną z wycieńczenia.
- Rozumiemy - warknął zniecierpliwiony Dan. - Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, ale robi się ciemno, niedługo nasza podróż okaże się bezsensowna.
- Dobrze. Nie zatrzymuję was. - Mnich oddalił się. - Powodzenia - dodał jeszcze poważnym tonem, nim wszedł z powrotem do budynku.


- Jesteś pewien, Caiv, że sobie poradzisz? - Doktor uniósł sceptycznie brew, czubkiem buta odtrącając zwęgloną rękę. Szli powoli w kierunku centrum, które dopiero miało spłonąć. Podążali za linią ognia, pnącą się do góry, rosnącą w objętości jak wąż, gdy pożre swoją ofiarę. - Słyszałem, że nie tak dawno spaliłeś swój dom.
- To był przypadek - wycedził mężczyzna przez zęby, torując Falkowi drogę wśród trupów.
- Mam nadzieję. Dziś nie możemy pozwolić sobie na żadne przypadki ani wypadki.
Musieli znowu przejść przez Umieralnię. Tym razem jednak wyglądała zupełnie inaczej, niż kiedy doktor był tu ostatnim razem. Droga usłana była spalonymi ciałami, gdzieniegdzie dało się jeszcze słyszeć cichy płacz, jęki. Caiv wyciągnął z pochwy nóż i skrupulatnie, z rzeźnicką bezwzględnością przemierzał dywan trupów, dobijając dogorywających.
Starzec jednak nie poszedł za nim. Stał na granicy tego miejsca, gdzie ziemi zupełnie nie okryła jeszcze czerń osmalonej skóry. Wstrząsnął nim dreszcz, a łzy napłynęły do oczu. Uniósł dłoń do twarzy i mruknął do siebie:
- Co za potworny smród.
Po czym ostrożnie, z obrzydzeniem stawiając każdy krok, ruszył dalej.


Konie uwiązali przy bramie; nie musieli bać się, że ktoś je ukradnie. Nie było komu.
Łunę ognia dostrzegli z daleka. Przerażeni tym widokiem popędzili konie. Czarna noc zostawała za ich plecami, ustępując miejsca powoli świtowi, jednak nawet jego światło było przygnębiająco przytłumione przez ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Natura jednak się spóźniła. Może nie nadążyła za człowiekiem. A może chciała jedynie zobaczyć, jak po zniszczeniu jej, człowiek niszczy samego siebie. Może jedyne, czego chciała, to zmyć popioły, złączyć je z ziemią.
Obraz tego, co ujrzeli za murami, miał już zawsze ich prześladować, powracać w najbardziej niespodziewanych momentach, napawając rozpaczą i winą. To oni przyłożyli do tego rękę. Wierząc - mniej lub bardziej - w obietnicę kamienia, który mógłby leczyć każdą chorobę. Ludzkość dostałaby drugą szansę. Odrodziliby swoją planetę, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Kamień nie leczył.
Kamień zabijał.
Kamień tworzył materiały.
Materiały potrzebne do skonstruowania broni.
Jednostki zapłaciłyby Falkowi fortunę, aby móc wytępić robactwo wokół siebie.
Aby zrobić miejsce dla samych siebie.
Aby dać szansę samym sobie.
Sherman padł na kolana, tłukąc je boleśnie. Nie zważał jednak na to. Patrzył przed siebie, a jego głowę wypełniała jedna myśl, rozdzierała go swoimi szponami.
- To moja wina.
Wypowiedziawszy to zrozumiał, jak bardzo był naiwny, jak wiele przegapił. Nie słuchał, a powinien. To on, Sherman, kupiec z Dahwy, chłopak wychowany przez zakonnice, zebrał tę grupę za jego plecami - pociągnął ich za sobą, namawiając słodkimi słówkami, wplątał w tę tragedię - to on, nie kto inny, postawił kropkę na wyroku śmierci tych ludzi. Tysiące ludzi, których największym grzechem było życie. Jego wina...
Daniel zacisnął dłoń na jego ramieniu, a wtedy chłopak zacisnął zęby. To jeszcze nie koniec, powiedział sobie w duchu. Nachylił się i ucałował ziemię.
- Obyście znaleźli pokój - szepnął niemal niesłyszalnie. Tylko tyle mógł dla nich zrobić.
To, i jeszcze jedno.
- Daj mi nóż.
Łowca podał mu go bez słowa. Astrid natomiast już nie zamierzała siedzieć cicho.
- Chwila moment, i co zamierzasz? - zapytała, ciągnąc go za rękaw, bo ten już chciał iść.
- Zarżnąć Falka.
- Tak po prostu? Nie wiedząc nawet, gdzie jest?
- Znajdziemy go.
- Jak?
- Przez tych podpalaczy. Przecież to nie on podłożył ogień.
- I myślisz, że tak po prostu jednego pokonasz, a on cię zaprowadzi do doktora?
- Masz lepszy pomysł? - warknął na nią, tym samym zamykając jej usta.
Grace wzięła ją pod rękę i ścisnęła mocno. Bliźnięta splotły dłonie, a Dan zamykał pochód z drugim, dłuższym i ostrzejszym nożem w dłoni. Ruszyli przez trawione ostatnimi językami ognia miasto.


- Ile wam zapłacił?
Caiv splunął Danowi w twarz krwią.
- Ile chcieliśmy.
Łowca jednym uderzeniem powalił mężczyznę na ziemię i przygniótł go stopą, przenosząc na nią cały swój ciężar.
- Jeszcze nam nie zapłacił wszystkiego! Resztę mamy dostać, udział w zyskach...
- Muszę cię rozczarować, zysków nie będzie.
Podniósł go i trzymając niedźwiedzim ściskiem, kazał prowadzić do doktorka.
I zaprowadził ich.
Falk stał spokojnie, w samotności, patrzył na szalejące przed nim w bezpiecznej odległości płomienie. Odwrócił się. Był lekko zaskoczony, ale nie wystraszony. Nawet kiwnął na nich zachęcająco ręką, jakby zapraszał do oglądania widowiska. Sherman podszedł do niego. Naukowiec ścisnął jego ramię.
- Nie potrzebuje pan tych składników, o które prosił...? - zapytał bezbarwnym tonem.
- Ach, nie, ktoś inny zdobył je dla mnie szybciej... Aczkolwiek nie miał dla mnie trupioszatki. Udało się wam może...
Chłopak nie umiał się pohamować; pchnął go z całych sił, aż ten się potknął i upadł na ziemię. Ciemnoskóry ścisnął go za gardło, gotowy udusić. Łzy znów napłynęły mu do oczu, obraz się rozmazał. Nie zauważył, jak Falk sięga po kamień. Usłyszał tylko krzyk Astrid, a potem poczuł mocne uderzenie w głowę, które go powaliło. Czuł, jak coś lepkiego spływa mu po skroni. Zaczął natychmiast się podnosić, chociaż robiło mu się ciemno przed oczami.
- Czekaj, nie ruszaj się!
- Gdzie on polazł? - Głos Shermana przesiąknięty był nienawiścią.
- Dan za nim poszedł.
- Z Caivem? - zapytał niemrawo, choć starał się ze wszystkich sił zachować trzeźwość umysłu.
- Nie, on...
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, a jednak gdy później odtwarzała to w pamięci, każdą postać widziała jak w zwolnionym tempie.
Przez huk walących się domów i trzask ognia przebił się krzyk małego dziecka. Nie wiedzieli, czy po prostu płacze, czy może woła o pomoc. Nancy i Will natychmiast rzucili się przed siebie na pomoc. Przekroczyli granicę piekła. Astrid odruchowo zawołała Grace, ale ta nie pobiegła za nimi. Właściwie nigdzie jej nie widziała.  Wykrzyknęła jej imię, ale bez odzewu.
Bliźnięta siłowały się z ogłupiałym chłopcem, który nie chciał wyjść, bo jego matka była w środku. Już nie żyła.
Dom się walił.
Wewnątrz była jeszcze czteroletnia dziewczynka. Grace chciała ją wyprowadzić, kiedy zobaczyła trójkę przy wejściu. A chwilę później spojrzała w górę i zauważyła, że zaraz sufit runie im na głowę. Chciała wrzasnąć, ale dym zdławił jej gardło.
Więc po prostu ich wypchnęła.
Dom się zawalił.
Grace została w środku.
Dzieci płakały.
Nancy rzuciła się do ruin, łzy tworzyły szlaki na jej osmalonej twarzy. Will rzucił się za nią, ale nim oboje dopadli płonących belek, kulejący Daniel ich złapał. Krzyczały, kopały go, gryzły, aż w końcu wściekły rzucił je przed siebie i sam zaczął na nie krzyczeć.
Astrid powoli wstała.
Nie słyszała, jak Sherman wołał jej imię.
Czuła się, jakby połknęła kamień. Próbowała wydusić z siebie imię tej dziewczyny. Znała ją tak dobrze. Wiedziała o niej wszystko. Pewnie gdyby ktoś zapytał, znałaby odpowiedź na to, ile miała piegów na twarzy. Wiedziała, jak trudno utrzymać jej czarne, gęste loki w czystości. Wiedziała, że nic nie smuciło jej bardziej, niż sprawianie komuś przykrości. Że doceniała wszystko, co Astrid dla niej robiła. Wiedziała, że kiedy w policzku robił jej się dołeczek, to uśmiechała się z zawstydzenia. Że uwielbiała się śmiać z innymi.
Wiedziała, że kochała ją całym sercem i była jej lepszą siostrą, niż Christoph bratem.
Grace.
Szarooka Grace.
Dziewczyna miała wiele talentów. Potrafiła perfekcyjnie wytrącić ją z równowagi przez to, jak tragiczną niezdarą była. Umiała też ją uspokoić i wywołać uśmiech na twarzy nawet w chwili, gdy wcale nie chciała się uśmiechać. Odsłaniała słońce w najbardziej deszczowe dni. Wieczna optymistka. Nieskażona niczym, oprócz choroby. Była aniołem. Jej aniołem.
Ale anioły to nie istoty żyjące na ziemi.
- Grace?
Potknęła się. Jej ramionami wstrząsnął dreszcz, usta zadrżały. Wbiła paznokcie w ziemię.
- Grace?
Wstała. Jej własny głos docierał do niej jakby z daleka. Dziwnie wysoki, nierówny, w dodatku drażnił gardło. A może to dym...? Dym z tego domu...?
- Grace?
Dan coś do niej mówił, gdy za bardzo zbliżyła się do wciąż płonącego domu. Wyciągnął w bok rękę, powstrzymując ją od pójścia dalej. Gdzieś na lewo dostrzegła nieruchome ciało Falka. Nie obchodził jej jednak. Ona...
- Grace! GRACE!
Złamała się. Łowca trzymał ją, kiedy ona wyrywała się, żeby pobiec do przyjaciółki. Krzyczała rozdzierającym serce głosem jej imię, wciąż jej imię, jakby to wystarczyło, by wydostała się stamtąd żywa.
Hej, Astrid, wiesz co? Znalazłam taki śliczny kamień! Chciałam ci go zawiesić na sznurku, ale ledwo go podniosłam z ziemi, już mi go ktoś ukradł... Może jednak znajdę kolejny! Chciałabyś? Będę szukała, nawet jak osiwieję!
Opadła z sił. W chwili, gdy Daniel ją puścił, upadła jak szmaciana lalka, zupełnie bezwładna. Mężczyzna odciągnął ją od tego widoku. Wziął ją na ręce, chociaż sam ledwo szedł przez ranę na nodze, którą zadał mu Caiv, nim go zabił. Bliźnięta szły ze spuszczonymi głowami, prowadząc za ręce ocalone dzieci, a za nimi powłóczył nogami Sherman.

Siedziała z dala od ognia, choć noc była chłodna. Zresztą wszyscy patrzyli na płomienie z odrazą, niepokojem, jakby te miały nagle wyrwać się z ogniska i wskoczyć na ich ubrania, żeby ich pożreć, tak jak pochłonęły całe miasto.
Sherman nie mógł dłużej znieść poczucia winy ciążącego na nim jak ołów. Usiadł przed nią, złapał za dłoń i skrzywił się, gdy nawet nie drgnęła.
- Przepraszam. To wszystko moja wina. Tak mi przykro... Gdyby nie ja...
Astrid uniosła głowę i spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami. Cofnęła rękę i skuliła się, obejmując się za nogi.
- Nie wziąłeś nas ze sobą siłą. Nie wiń się. - Głos jej się załamał. - Pewnie jest teraz w lepszym miejscu. Ten świat na nią nie zasługiwał. Ja nie zasługiwałam.



Minęło... Prawie pięć lat. Licząc od dnia, kiedy dotarliśmy z powrotem do Mnisich Gór. Nie pamiętam, ile czasu zajęła nam podróż od Dahwy. Jechaliśmy powoli. Dzieciaki ryczały okropnie, ale szybko się zamknęły, kiedy dostały parę malin i gruszkę na pół.
Dan przez rok się nie pokazał, potem zrobił sobie z tego miejsca bazę wypadową. Ciągle znika. Nie mówi, co robi, kiedy go nie ma. Nie odpowiada, gdy pytamy, czy to to samo, co kiedyś. Chyba nic już nie będzie takie jak kiedyś. Chciałabym napisać, że jest lepiej. Pod wieloma względami to prawda - mamy z Willem tutaj świetne warunki, niemal sielankowe życie, uczymy się o tym wszystkim, co dotyczy tej całej tajemnicy naszych oczu. Jemy owoce. Warzywa. Odpoczywamy na zielonej trawie. Pijemy z czystego źródła.
Zdarzają się noce, kiedy Will budzi się ze wrzaskiem, jak wtedy. Nie ma reguły - co miesiąc, co pół roku, co tydzień... Z każdym kolejnym razem trudniej go wybudzić. A raczej otrząsnąć z dziwnego stanu, bo oczy ma otwarte, ale jest nieobecny. Przeraża mnie to. Przynajmniej przestał drapać oko po tym, jak niemal je sobie wydłubał. Odchodziłam wtedy od zmysłów. To były najgorsze tygodnie mojego życia - tuż po tym, jak spłonęła Dahwa. Nie otrząsnął się jeszcze po tym, ja również. Ciągłe poparzenia rąk od tej dziwnej klątwy, której wciąż nie pojmuję, wcale nie pomagały mi się z tym pogodzić.
Schodziliśmy Astrid z drogi. Nie pokazywaliśmy się jej na oczy. Dwa lata. Pół roku nie zamieniła z nikim słowa od rozmowy z Shermanem. Mijała swojego brata, jakby był duchem. Nawet jedzenie jej nie cieszyło. Parę razy rozpłakała się przy posiłku. Później, gdy już wyjaśniliśmy sobie z nią sprawy, wytłumaczyła nam, że przypominała sobie, jak Grace płakała, jedząc maliny. Wtedy my też się rozpłakaliśmy.
Następny rok uczyła się od nowa reakcji i emocji. Powoli budziła się z letargu, w jaki wprowadziła ją śmierć Grace. Wydaje mi się, że to wszystko zostało spowodowane przez to, jak tłumiła w sobie cały ból - po śmierci matki, ojca, utracie brata... Opieka nad Grace też nie była łatwa.
Astrid zrastała się psychicznie.
Dopiero pół roku później zebraliśmy się na to, by stanąć z nią twarzą w twarz i wyrazić swój żal i poczucie winy. Nie winiła nas, tak samo jak Shermana. Mogliśmy odetchnąć z ulgą przynajmniej w tej kwestii.
Sherman, mimo zapewnień Astrid tamtej nocy, dalej się obwiniał. Pracował ciężko, a gdy tylko nabrał formy, robił i za czterech, dzieląc się swoimi racjami z dwójką uratowaną tamtego dnia.
Widzicie, wszyscy tam zostaliśmy. Will, Astrid, Sherman, Joey, Bri i ja. J. i B. dopiero po jakimś czasie zrozumieli, jak zaryzykowaliśmy dla nich my i ile poświęciła dla nich Grace. To było trzy lata temu, kiedy postawili prowizoryczny nagrobek ku jej pamięci na tyle ogrodu, pod jednym z drzew. W drewnianej belce wyryli jej imię i jedno słowo: "dziękujemy". Od tamtego czasu Astrid zaczęła je traktować jak własne dzieci. Stała się jakaś taka... cieplejsza. Kiedy to wszystko się dopiero zaczynało, uważałam ją za sztywną, chłodną, jakąś taką surową. Już taka nie jest.
Parę miesięcy po postawieniu nagrobka, Sherman rozmówił się ostatecznie z Astrid. Przytulili się. I jak raz zaczęli, tak jakoś im to weszło w brzydki nawyk i potem plułam sobie w brodę, że przyczyniłam się do tego, bo musimy to teraz oglądać na co dzień. Są razem jakoś od roku. I są szczęśliwi, więc niestety nie mogę za bardzo narzekać.
A. rozmówiła się także z bratem, który przez cały ten czas jakoś tam próbował jej pomóc, nieudolnie do tego stopnia, że zawsze mieliśmy z Willem z niego ubaw, ale jednak. Rozpoczął się długi proces wybaczania, który wciąż się jeszcze nie zakończył, lecz widać już czasami braterskie kuksańce i słychać siostrzane marudzenia. W takich chwilach kamień spada mi z serca.
Także owszem, jest wiele pozytywów. Żyjąc z dnia na dzień, czerpiemy radość z tego, co mamy, bo mamy nieporównywalnie więcej, niż kiedyś, choć i wiele straciliśmy.
Wspominam jednak czasami tragedię Dahwy w inny sposób, niż na początku. Patrzę przy tym na cały nasz świat. Świadomość, że ludzkie życie nie znaczy już nic, chociaż jednocześnie jest jedyną wartością dla każdej jednostki, przeraża mnie. Zniszczyliśmy wszystko, a wciąż niszczymy te resztki, które pozostały. Zniszczyliśmy siebie, to co wokół, nie wahamy się zrobić kolejnego kroku w tym kierunku. Granica destrukcji została daleko za nami. Nie ma odwrotu. Dążymy do jednego, oczywistego końca. Maluje się on bardzo paskudnie, czarno, chaotycznie, potwornie. Nikt z nas nie chce dożyć tego końca.
Nie istnieje na świecie gorsza katastrofa, niż gatunek ludzki.
Mnisi mają książki. Czytałam w nich o kolorowych hektarach łąk, polach uprawnych, złocistych zbożach, ogromnych sadach, rwących rzekach, w których się myto, domach z ogródkami, w których właściciele uprawiali swoje warzywa, targach tętniących życiem, karnawałach, kolorowych przebraniach, świętach... Jak mogli to odrzucić? Zniszczyć ziemię, która ich karmiła? Wybić zwierzęta, by potem zabijać się o marne ich kawałki? Spalić wszelkie księgi, by się ogrzać? Zniszczyć dobytek kultury, wyrzucić w zapomnienie te piękne, złote czasy? Wyciąć wszystkie drzewa, aby mieć więcej figurek na półkach? Wszystko przepadło, nic nie powróci, a ich potomkowie są skazani na egzystencję, ograniczoną przez pierwotne instynkty, próbując utrzymać pozory życia i organizacji.
Nie ma dla nas życia. Zabiliśmy życie w samych sobie.
Dan miał rację - im szybciej stąd odejdziemy, tym lepiej.



Koniec części I

niedziela, 30 października 2016

Rozdział 8. Azyl

- Słucham.
Odezwał się cierpliwie, ale wyraźnie ponaglająco. Wszyscy jednak patrzyli jak zaklęci na obraz malujący się przed nimi, nawet nie drgnęli. Słowa mnicha nie docierały do nich. Ślina napłynęła im do ust, w brzuchach zaburczało głośno, ręce aż świerzbiły, żeby złapać chociaż jeden z tych soczystych plonów i wgryźć się w niego, poczuć smak owocu innego, niż nadgniłe jabłka. Grace pierwsza ocknęła się z czaru. Zrobiła parę kroków do przodu, a gdy nieznajomy sięgnął, by ją przytrzymać, wywinęła mu się; sadząc ogromne susy, jakby zaraz miały jej się zerwać ścięgna, dopadła do pierwszych krzaków z czerwonymi malinami. Kolana wbiła w ziemię i nachyliła się. Wzięła głęboki wdech, zaciągając się zapachem, a potem przyjrzała się roślinie. W życiu nie widziała czegoś tak pięknego. Małe kuleczki, obrośnięte zabawnie włoskami, układały się jakby w lejek. Wokół słyszała bzyczenie, cykanie, dziwne dźwięki, których nie rozpoznawała. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś nad nią stoi. Uniosła wzrok. Był to chudy mężczyzna, jednak nie tak, jak wszyscy w miastach. Nie miał zapadniętych policzków, a jego cera wydawała się całkiem zdrowa. Miał miłe, ciepłe spojrzenie. Skinął głową na krzak. Pozwalał jej się poczęstować. Nie musiał jej długo namawiać. Grace natychmiast zerwała malinę, obejrzała ją jeszcze raz ze wszystkich stron, powąchała, podstawiając sobie pod nos, a potem dopiero włożyła do ust, trzymała je jednak półotwarte. Chciała przedłużyć tę chwilę rozkoszy. Lata jedzenia czerstwego chleba, od święta nadgniłych jabłek, czasami śmierdzącego mięsa, korzonków, kleistych papek bez smaku doprowadziły ją do tego. Słodki smak rozpłynął się w jej ustach, drobne pestki utykały między zębami, a ona leżała na trawie z szerokim uśmiechem i zamkniętymi oczami, z których spływały łzy szczęścia.
- Nie zmuszajcie mnie do interwencji - mnich nie ustępował. Być może nie byłby taki podejrzliwy, gdyby nie było z nimi Dana, który chcąc nie chcąc wyglądał na rozbójnika.
Bliźnięta wyrwały się, żeby dołączyć do Grace, jednak nie miały już tyle szczęścia co ona. Mężczyzna złapał jedno z drugim za fraki, Willa w prawą garść, Nancy w lewą.
- Z przyjemnością was ugościmy, kiedy tylko nam wyjawicie powód waszych odwiedzin - powtórzył po raz enty.
Dan otworzył usta, ale Sherman go uprzedził:
- Naszą towarzyszkę zaatakował kot. Pomyśleliśmy, że moglibyście mieć coś, by opatrzyć rany.
- W porządku.
Poprowadził ich w stronę wielkiego domu.
- Jak to możliwe, że żadne pogłoski nie rozniosły się na wasz temat? - zapytał Sherman, w kieszeni zaciskając pięść, żeby nie rzucić się na którąś z upraw. Musiał czymś zająć umysł, a rozmowa była ku temu najlepszym rozwiązaniem. - To znaczy, słyszałem coś od czasu do czasu, ale nigdy w życiu bym nie podejrzewał, że macie tutaj... to. - Ostatnie słowo zaakcentował niemal z nabożną czcią. - Mówili, że mieszkacie na samym szczycie góry, a w spichlerzach macie jeszcze pozostałości leczniczych ziół... A droga tutaj, choć niebezpieczna, aż tak długa nie była... Jakim cudem ta wioska tuż pod wami nie jest opuszczona? Musieli zauważyć, że ludzie tu wchodzą i nie wracają.
Mnich wydał z siebie parsknięcie, które było chyba śmiechem.
- Właściwie odpowiedziałeś sobie sam na wszystkie pytania, chłopcze. W istocie bardzo długo mieliśmy zioła, ale też i nasiona. Jednak uprawa ziół, a drzew, krzewów i warzyw to zupełnie co innego. Długo studiowaliśmy księgi, a większość z nich musieliśmy najpierw jakoś zdobyć. To był bardzo długi proces. Gdy zaczęliśmy w końcu uprawy, zdarzało się, że ktoś do nas przychodził. Tylko że zostawał, by pracować z nami i jeść z nami. Ludzie cenią swoje życie, chłopcze. Widząc, jak kolejne osoby nie wracają z tej drogi, stworzyli sami pogłoskę na temat jej niebezpieczeństw. Za bardzo boją się też żywić nadzieję. Bardzo nam pomogli w ograniczaniu liczby gości. Nie dalibyśmy rady wykarmić całego narodu, ale jeśli tylko ktoś chce zostać, droga wolna. Pod warunkiem, że będzie pracował.
Weszli do środka, a całą ich uwagę przykuł stół pełen zdrowego jedzenia. Usiedli na krzesłach, bliźnięta od razu zaczęły pałaszować swoje talerze. Zwolniły dopiero, gdy je ostrzeżono, że jedząc w tym tempie, zaraz wszystko zwrócą.
W kącie jakaś kobieta brzdąkała na dziwnym strunowym instrumencie, pod nosem nucąc słowa. Daniel i Grace zaczęli od sałatki, drobne kawałki mięsa postanawiając zostawić na koniec. Rozpoznali jabłko, ale gruszki nie. Dla dziewczyny smakowała lepiej, niż malina.
Astrid i Sherman natomiast nie potrafili się zabrać do jedzenia, choć od rwącego głodu w żołądku, jaki wywołały widoki i zapachy, aż pobledli. Oboje myśleli sobie, że oto właśnie zasiadają do obiadu przy w pełni zastawionym stole, z ludźmi im przyjaznymi, w dużym, nieprzeludnionym domu. Zza okna widać drzewa owocowe, zieloną trawę, skały i szemrzący strumyk. Ludzie pracowali. Pracowali w ogrodzie, spokojnie, bez pośpiechu, o nic się nie martwiąc. Ktoś ochlapywał rozgrzane ciało wodą z ogromnej beczki.
Kupiec zestawił to z obrazem ze swojego dzieciństwa, kiedy obudził się pewnego dnia sam w ciasnym pokoju, gdzie mieszkał z rodzicami. W desce na ścianie wyżłobili trzy słowa: "Nie mamy jedzenia". Nigdy więcej ich nie zobaczył. Po raz pierwszy łaził sam po całym mieście, aż zawędrował do opuszczonego z pozoru klasztoru. Tam go wychowały obce kobiety. Wiele z nich zmarło, nim dorósł na tyle, by móc się podjąć pracy, którą sobie wymarzył. Z głodu, od chorób, które łatwo było złapać w zimnych murach, z wycieńczenia, bo robiły wszystko, by jakoś zarobić, by zdobyć jedzenie. I choć potem dzielił się z nimi czym mógł, niedawno odeszła ostatnia z nich. Ta, która przytulała go mocniej, niż rodzice kiedykolwiek to zrobili; która głaskała go po głowie z większym uczuciem, niż oni. Wiedział, że był dla nich ciężarem, kolejną gębą do wykarmienia, a nawet nie mógł im specjalnie pomóc, bo nie umiał kraść. Czasami myślał o ucieczce, ale za bardzo się bał.
Teraz myślał o tym, co by powiedziały zakonnice, gdyby postawił przed nimi taki talerz. Jak ubrałyby w słowa swoją dumę. Serce ścisnęło mu się na wspomnienie szczerych, ciepłych, choć wymęczonych uśmiechów.
Astrid nie myślała, że takie miejsca mogą jeszcze istnieć. Widząc ten dobrobyt, nie mogła nie porównać tego do ulicznych warunków, zarzynania się o ochłapy, deptania ludzkich szczątków, kopania żebraków, którzy chwytają za nogi, wszechobecnego wrzasku, ryku, płaczu dzieci. Mięsa w miastach brakuje najbardziej. Niektórzy mówią, że są tacy, którzy przyjmują od matek ich niemowlaki, płacą im za nie, a potem...
Rodzą się, by umrzeć.
Świat oszalał. Nie było miejsca nieskażonego - tak jej się wydawało. A jednak siedziała tutaj. Tak kiedyś chyba wyglądał ten świat. Zielony, płodny, przyjazny... Dlaczego musiała żyć w tych czasach znieczulicy, głodu, cierpienia, opuszczenia? Jak ich przodkowie mogli do tego doprowadzić? Jak mogli stracić to wszystko, zniszczyć, zaprzepaścić?
Łzy stanęły w jej oczach, pokręciła głową. Sherman wyciągnął do niej rękę, lekko wsunął swoją dłoń w jej i splótł palce. Spojrzała na niego z ukosa. Próbował się uśmiechnąć.
- Smacznego.
Zacieśniła uścisk. Ten gest znaczył dla niego więcej, niż jakiekolwiek słowa.

- Nie ma słów, które mogłyby wyrazić naszą wdzięczność - odezwał się Dan z powagą, patrząc na mnicha.
- "Dziękuję" zupełnie wystarczy.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Dziękujemy! - Bliźnięta chętnie wyrwały się do tego zadania.
Frontowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, gdy ktoś wszedł.
- Szefie, konewkę rozwalili, trzeba coś skombinować... O, nowi goście?
Astrid momentalnie cała zesztywniała, gdy rozpoznała ten głos. "Niemożliwe" - kołatało jej w głowie. Chciała się odwrócić, upewnić się, ale się bała. Gdy "szef" poszedł rozmawiać z przybyłym, dziewczyna złapała Shermana za nadgarstek i wbiła w niego uporczywy wzrok zielonych oczu.
- Jak on wygląda? - zapytała szeptem.
- Ten, co przyszedł? - Gdy skinęła głową, zmarszczył brwi, ale go opisał: - Niespecjalnie wysoki, wąskie ramiona, brązowe włosy i oczy... Nie, zielone chyba... Trudno powiedzieć, nie widzę dobrze. Wygląda gdzieś na niecałe trzydzieści lat.
- Ma pieprzyk na prawym policzku? - jeszcze bardziej zniżyła głos.
- Ma. Znasz go? - zdziwił się chłopak. Nagle wydał z siebie dziwny okrzyk i złapał nieporęcznie dziewczynę, pod którą ugięły się kolana. - Kto to jest, Astrid?
Rozmowy obok ucichły. W pomieszczeniu zapadła dziwna cisza.
- Astrid? - to odezwał się przybysz.
Astrid odwróciła się w końcu przodem do mężczyzny. Powoli przeniosła spojrzenie z jego butów na twarz. Wciągnęła w płuca ze świstem powietrze. Zmienił się, ale bez wątpliwości to był on. To ten...
- Ty żyjesz! - zawołał i wyciągnął ramiona, jakby chciał ją przytulić, na co ona od razu odskoczyła.
- Christopher - wycedziła przez zęby. - Ty... zdrajco! - Głos przesycony nienawiścią, ton drżący. - Jak śmiesz wyciągać do mnie ramiona?
Christopher wykrzywił twarz w grymasie bólu.
- Byłeś tutaj przez te wszystkie lata?
Zacisnął usta.
- Byłeś?!
- Przestań, proszę...
- Przestań? - Tak długo wstrzymywane łzy spłynęły po jej policzkach. - Zostawiłeś mnie. Mama zmarła, tata zmarł, a ty po tym wszystkim po prostu mnie zostawiłeś! Bez słowa, niczego. Szukałam cię, wiesz? Myślałam, że zdechłeś gdzieś na ulicy, że zgonnik cię usunął... Dlaczego po mnie nie wróciłeś?
- To jej chłopak? - szepnął Will do siostry.
- Niee, za stary chyba - odpowiedziała cicho blondynka.
- Gusta są różne - mruknął łowca, krzyżując ramiona. Bliźnięta spojrzały na niego z odrazą na twarzy.
- Fuuu - zawyli obydwoje naraz.
- Bałem się...
- Bałeś się?! - prychnęła, podchodząc nagle do niego i uderzając go w pierś. - To musiało być straszne przeżycie, bać się w tym zielonym zakątku, obżerając się owocami! Dlaczego po mnie nie wróciłeś? Czego tak się bałeś, co?
- Że to miejsce się rozpłynie jak sen - wyszeptał prawie niesłyszalnie. - Że zachoruję, kiedy akurat znalazłem taką przystań.
- Dziesięć lat. Nikt, nigdy w życiu, nie zdradził mnie tak, jak ty.
Pamiętała, jak wiele razy zasłonił ją własnym ciałem, kiedy matka się denerwowała, kiedy dostawali baty za kradzież; ile razy brał ją na barana, żeby nie musiała się podduszać w tłumie, chociaż ledwo sam stał na nogach; pamiętała, jak plótł jej warkoczyki, kiedy rodzice się kłócili i jak śpiewał jej do snu. Osiem lat się nią opiekował. Przed i po tym, jak rodzice odeszli. Najwyraźniej potrzebował wtedy tego - opieki nad osobą, która dziękowała mu uśmiechem i przytulaniem. Potem, kiedy postawiono mu jedzenie pod nos, dano czyste ubrania i możliwość przemycia się, zapomniał o niej jak najszybciej. Bał się. Obraz jej odważnego, opiekuńczego, ciepłego brata rozbił się, ukazując zwykłego tchórza.
- Ja bym po ciebie wróciła.
Minęła go i wyszła z domu, trzaskając drzwiami, aż wszyscy podskoczyli. Christopher przejechał dłonią po twarzy, a widząc, że bliźnięta wlepiają w niego zniesmaczone spojrzenia, warknął na nie:
- Czego się gapicie?
- Jesteś do dupy - opowiedziały chórem, wcześniej doszedłszy wraz z Danem do wniosku, że był albo przyjacielem albo bratem Astrid.
Mężczyzna pokręcił głową i poszedł gdzieś w głąb budynku. Mnich odchrząknął.
- Cóż, może zajmiemy się w końcu opatrzeniem cię, koleżanko?

Dan siedział na ganku i w milczeniu obserwował malujący się przed nim krajobraz, bawiąc się zerwanym źdźbłem trawy. Grace stała przy oknie, wyglądając przez nie ni to ze smutnym, ni szczęśliwym uśmiechem. Sherman dołączył do siedzącej na kamieniu Astrid, szczypiącej się bez przerwy po dłoniach, a Will pilnował siostry. Mnich zaprowadził ich na górę do pomieszczenia pachnącego ziołami i lekami. Nancy rozsiadła się na wysokim krześle i z zainteresowaniem śledziła każdy ruch mężczyzny, a nie było ich wiele. Wpierw skierował się do szafki, wyjął z niej niewielki słoiczek i coś, co przypominało małą, białą szmatkę. Zanurzył ją w płynie wewnątrz naczynia i zwrócił się do dziewczyny:
- Musisz zdjąć przepaskę.
Po co robiła prowizoryczną przepaskę na oko, skoro miała ją teraz zdejmować?
- Nie mogę - oznajmiła twardo.
- Dlaczego?
- Bo nie może - nadszedł z pomocnym wytłumaczeniem jej brat.
Mnich chwilę milczał. Zdawało się, że głęboko nad czymś myśli, aczkolwiek trudno było wywnioskować, czy czasami nie zaciska ze złości zębów, bo kaptur wciąż zasłaniał jego twarz.
- Co wam się stało w oczy? - zapytał, przysuwając sobie drugie krzesło i powoli na nim siadając. Jego głos brzmiał twardo i nieustępliwie. Nie mieli wątpliwości, że nie udzieliwszy odpowiedzi, zostaną zwyczajnie wyrzuceni, a co najmniej nie udzieli im pomocy.
- Zaatakowano was?
Pokręcili głowami.
- Dopadła was choroba?
Znów pokręcili, tym razem mniej zdecydowanie.
- Więc słucham. W tym azylu nie ma tajemnic. One niszczą ludzi, porządek i spokój miejsca. Jeśli pragniecie...
Bliźnięta skinęły sobie głowami i jednocześnie zdjęły przepaski. Mężczyzna zerwał się na równe nogi. Nie wiadomo, czy z szoku i niedowierzania czy raczej strachu lub obrzydzenia. Uklęknął na jedną nogę, odłożył słój na stolik obok i ścisnął ramiona dzieci.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że dane mi jeszcze będzie ujrzeć takie oczy - mówił niemal ze wzruszeniem. - Macie pojęcie, jak wielki dar posiadacie?
- Dar? - prychnął Will.
- To przekleństwo.
- Tylko dlatego, że ludzie tego nie rozumieją, nie znaczy, że jest przekleństwem. To rzadki dar widzenia i wyczuwania, słuchania tego, co jest dla wszystkich innych nieuchwytne, katastrof i złych zamiarów, których nawet najczulsze zwierzęta nie potrafią wywęszyć. Wyobrażam sobie, przez co musieliście przejść. Jednak całe zło nie działo się z waszej przyczyny; po prostu wy pojawialiście się tam, gdzie ono powstawało, przyciąga was ono jak magnes, to nie jest coś, czemu da się oprzeć i nic dziwnego, że nie potrafiliście tego wychwycić. - Mnich zdjął kaptur, a bliźnięta wciągnęły ze świstem powietrze. - Możecie zobaczyć to, co się ma wydarzyć. Możecie to odczuć fizycznie. Dźwięk, dotyk, nawet zapach może to wywołać.
Zobaczyły łysą głowę i niezmiernie starą twarz, usianą setkami zmarszczek i pieprzyków, jakby to była mapa z gęstą siecią dróg i miejscowościami. I choć głos miał w brzmieniu młody jak trzydziestolatek, nie to ich najbardziej zszokowało, a jego para rubinowych oczu, których nie obrastała nawet jedna rzęsa. Spod łysych powiek patrzył na nich człowiek zdawałoby się nie z tej ziemi, sprzeczny sam w sobie, a jednak dziwacznie harmonijny. Wyglądał trochę tak, jakby ktoś go posklejał z części różnych osób; dobrotliwa twarz nie pasowała do przerażających oczu, tak jak głos ani do jednego, ani drugiego.
- Dlaczego naprawdę tutaj przybyliście? Wiem, że nie jesteście stąd. Znam każdego mieszkańca z osobna tej wioski. Czego szukacie?
Próbowały odpowiedzieć, ale wciąż jeszcze nie wyszły z szoku. Dopiero Will po paru minutach się otrząsnął - dosłownie, bo zarzucił głową na boki, zabujał czarnymi lokami.
- Przyszliśmy po trupioszatkę.
Mężczyzna narzucił z powrotem kaptur na głowę, zdążyli jednak zauważyć, jak marszczy brwi.
- Do czego potrzebujecie trującej rośliny?
- Jest trująca? - zdziwił się chłopiec i spojrzał na blondynkę, ale ta tylko wzruszyła ramionami. Nic o tym nie wiedziała.
- Do czego? - naciskał mnich.
- Opatrz pan siostrę, to zejdziemy na dół i to przedyskutujemy - powiedział hardo brunet.

- Kamień filozoficzny! - wykrzyknął mnich, uderzając pięścią w stół. - Do reszty poszaleliście!
- Profesor z naszego miasta wiele lat prowadził nad nim badania i udało mu się... - próbował tłumaczyć Sherman, co nie było łatwe, gdyż jego rozmówca chodził w tę i z powrotem po pokoju i zdawał się go nie słuchać.
- Udało mu się! - zawołał kpiąco. - Ach, nie jemu pierwszemu! Wielu profesorom "udało się" stworzyć recepturę! Wszystkie jednak wyglądały tak samo, wiesz czemu?
Kupiec milczał, zaciskając usta.
- Bo czerpali ze skradzionej nam wieki temu księgi. Księgi chronionej setki lat z tego właśnie jednego powodu - krwawego kamienia!
- Mówże do rzeczy, człowieku - zdenerwował się Dan. - O co chodzi z tym "krwawym kamieniem"?
- Nazwa powinna wam wszystko powiedzieć. Wasz cały "kamień filozoficzny" potrzebuje przede wszystkim jednego składnika. A jest nim ludzkie życie. I to nie jedno, nie dwa, a setki, tysiące istnień muszą stracić życie. To już nie nauka, a okultyzm.
- Falk się tym nie para... - próbował wmówić sobie chłopak, ale bez żadnego przekonania. Pobladł na twarzy.
Łowca odchylił się na oparcie.
- Wiedziałem, że nie można mu ufać, ale nigdy bym nie pomyślał... - urwał, zaciskając pięść. - Nagle wszystko nabiera sensu. Te podejrzane typki...
- Widziałem ogień - odezwał się zachrypniętymi głosem Will. - I słyszałem, że ludzie płoną, a ogień sięga nieba...
Nancy spojrzała na swoją dłoń, gdzie jeszcze miała ślad po złapaniu naszyjnika z zębami. Przyłożyła ją do piersi.
- Czy oni wszyscy... zginą przez nas? - zapytała cicho.
Nikt jej nie odpowiedział.

niedziela, 2 października 2016

Rozdział 7. Czarne chmury

- To to miejsce? – rozbrzmiał wątpiący głos Astrid.
- Pięknie, prawda? – odparł sarkastycznie Dan.
Mieli przed sobą marnie wyglądającą wioskę, składającą się z paru domów na krzyż. Największy z nich stał u samych stóp szczytów, przyklejony desperacko. Półokrągły kawał ziemi oderwał się od reszty, jakby chcąc być utożsamianym jedynie z górami. Wioskę otaczała czarna fosa przepaści, którą przecinał jedynie zardzewiały most, nieszeroki, z powyginanymi barierkami. Piątka podróżników patrzyła na to wszystko nieprzychylnie.
- To kto idzie pierwszy? – zapytał wesoło Sherman.
Łowca wszedł na most, stawiając ciężkie kroki, nie oglądając się za siebie. Budowla jęczała w proteście i zgrzytała wrogo, ale pozwoliła mu przejść na drugą stronę. Reszta wzruszyła ramionami i poszła w jego ślady, ale gęsiego, po jednej osobie na raz. Miejsce zdawało się być opanowane przez duchy – sięgające chmur skały rzucały długie cienie na ziemię, jednocząc ją w ciemnościach, szare sylwetki, tak uchwytne, jak smog rozpływający się w atmosferze, przesuwały się po uliczkach tuż przy ścianach, nigdy środkiem. Tam błyszczały tylko złote oczy, przecięte pionową źrenicą. Smoliście czarny kot zjeżył się na widok przybyszów i prychając, uciekł gdzieś w zakamarki. Powietrze pachniało zgnilizną, zatęchłym, przemokniętym, rozkładającym się drewnem i jak każde miejsce zamieszkane przez ludzi – śmiercią i chorobami. Ponieważ mieszkańcy wyglądali, jakby mieli na nich wyciągnąć schowany za pazuchą nóż w razie, gdyby się zbliżyli, grupa postanowiła spróbować szczęścia i zapukać do drzwi największego domu, gdzie wokół nikt się nie kręcił. Tam spotkali znów kota. Siedział na beczce przy drzwiach i pokazywał im pożółkłe kły. Szczególnie intensywnie patrzył na bliźnięta.
Dan zabębnił kołatką. Z wnętrza dobiegł ich poirytowany głos:
- Nie mam jedzenia!
- My w innej sprawie.
- Podatki zapłaciłem!
Danielowi żyłka zapulsowała niebezpiecznie na czole.
- Jesteśmy od doktora Falka. Proszę nam otworzyć, albo sami to zrobimy.
Ponieważ nie usłyszeli, by ktokolwiek podchodził, by ich wpuścić, łowca kopnął drzwi, które odskoczyły ze skrzypieniem. Równie zwinnie uniknął ciosu od nich starszy pan po drugiej stronie. Brązowe oczy wyrażały zniesmaczenie i zdenerwowanie. Był bardzo niski, krępej postury, z głową niemal poniżej karku z powodu ogromnego garbu. Chudziutkie, nieproporcjonalnie długie palce z żółtymi paznokciami trzymał splecione. Skóra marszczyła mu się w każdym możliwym miejscu, zasuszona, jakby nałożona na niego z kogoś większego rozmiaru. Głowę wszakże porastały czarne włosy, a wielki, przypominający kartofla nos dzielił okrągłą twarz na pół. Pod nim układały się w cienką linię usta. Teraz otworzyły się one, by wypowiedzieć te słowa:
- Falk was przysłał? – zaskrzeczał. – To chyba nie mam wyboru. Wejdźcie.
Wbrew pozorom, poruszał się dziarskim krokiem. Zaprowadził ich do kuchni. W przeciwieństwie do bałaganu, jaki panował u Caiva, w tym domu nie znajdowało się prawie nic. Kilka niezbędnych mebli – jeden stolik, jedno krzesło, jeden fotel, a tak: tylko gołe ściany i towarzyszące każdemu krokowi echo. Kot wszedł za nimi, na metr nie odstępując bliźniąt. Will, wykorzystując skupienie reszty na profesorze, wsunął palce pod opaskę i potarł oko.
- Mogę wam jedynie zaproponować chleb twardy jak mnisia skała – powiedział, na dowód prezentując bochen i postukał nim o drewniany blat. Rozległ się dźwięk, którego zdecydowanie nie powinien wydawać uderzany o drewno chleb. Wszyscy zgodnie pokręcili głowami:
- Nie jesteśmy głodni.
- Dziękujemy.
Sherman podał mu list z pieczęcią Falka. Czarny Kieł rzucił tylko okiem na czerwony wosk, a potem rzucił list na blat.
- Dobrze. Coś jeszcze chce ode mnie ten stary dziad?
- Mówił tylko, że to pilne – odezwał się kupiec.
- Tak, dla niego wszystko jest zawsze pilne i koniecznie – wyskrzeczał pogardliwie. Widząc, że blondynka wyciąga rękę do kota, chcąc go sobie zjednać, zawołał do niej: - Dziecko, nie ruszaj Gałgana, to potworny urwis!
Ale już było za późno. Zwierzę rzuciło się na nią z pazurami, chwyciło w łapy jej głowę i drapało i gryzło zapamiętale, a ona krzyczała wystraszona. Próbowała go zrzucić, ale kocur tak się w nią wczepił, że ją tylko jeszcze bardziej bolało; w którymś momencie spadła jej opaska na oko. W końcu gospodarz złapał go za fraki i machnął nim jak szmacianą lalką. Gałgan gruchnął o podłogę, ale zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Syknąwszy na pożegnanie, z godnie uniesionym ogonem sobie poszedł. Wszyscy natychmiast dopadli dziewczyny, przerażeni.
- Co teraz? Nie mam nic na te rany!
- Nie możemy tak tego zostawić, wda się zakażenie…
- To co sugerujesz?
Zaczęła się zażarta dyskusja, którą w pewnym momencie przerwał garbaty:
- Proszę się uspokoić, ja coś zaradzę.
Złapał ją za podrapaną rękę i pociągnął z ziemi. Kiedy blond włosy rozsypały się z jej twarzy na tył głowy, ukazały twarz i parę nietypowych oczu, które wlepiały teraz w niego spojrzenie, zupełnie świadome, oczekujące na jego reakcję jak na wyrok. Profesor zastygł tylko chwilowo; zaraz wzdrygnął się, jakby zrzucał pająka z ramienia, zamrugał pospiesznie, poza tym jednak nie pokazał po sobie nawet zdziwienia. Zacieśnił uchwyt.
- Wszystko mam na dole – oznajmił normalnym tonem.
Poprowadził dziewczynę do drzwi w ściance od schodów. Przekręcił klucz w zamku, przejście stanęło otworem. Jej oczom ukazały się kamienne stopnie prowadzące w dół, do piwnicy. Skrzywiła się kwaśno. Im niżej schodzili, tym intensywniejszy stawał się zapach siarki i smród spalenizny. Pozostali ruszyli za nimi, ale Czarny Kieł kazał im nie schodzić. Piwnica, w odróżnieniu od reszty domu, była zawalona kompletnie. Beczki, skrzynki różnego rodzaju, stoliki, stołki i krzesła tworzyły istny labirynt, w którym nie najwyższe bliźnięta mogłyby się nawet zgubić. Will przestępował z nogi na nogę, usiadł na przedostatnim stopniu od dołu, nie spuszczał siostry z oka. Znowu czuł tępe pulsowanie w głowie, jakby wewnątrz czaszki czaiła się dzika bestia, czekająca na odpowiedni moment, by rozsadzić swoją klatkę. „Co z niego za Czarny Kieł, jak nie ma czarnych zębów?, syczała wściekle. Nie ma, nie ma, nie ma…”. W końcu sam zaczął powtarzać te słowa.
Tymczasem garbaty tu coś sypał, tu dmuchał, tam kleił, to krzesał iskry, mruczał niezrozumiale. Finalnie na końcu cienkiego patyka zatlił się ogień. Nancy cofnęła się o krok, plecami przywarła do zimnej ściany.
- Co pan robi?
- Ranę. Trzeba coś z nią zrobić – wyskrzeczał. Wątły płomień odbijał się w jego brązowych oczach.
- To znaczy co?!

Grace tymczasem przechadzała się po domu, wpatrywała z uwagą w nagie ściany, w brudną podłogę, jakby widziała tam coś niezwykle interesującego. Nogi zaprowadziły ją z powrotem do kuchni. Dotknęła palcem blatu, przesuwała nim dalej z każdym krokiem, zbierając warstwy kurzu. Doszedłszy do drugiego końca, wprawiła w ruch wiszące na stojaku drewniane łyżki i nożyki. Szare oczy przeniosły spojrzenie na gwóźdź wbity obok. Zawieszono na nim brązowy rzemień, ozdobiony czarnymi koralikami. Dziewczyna zdjęła go i uniosła. Trzymając tuż przed swoją twarzą, oglądała z fascynacją nietypowy kształt koralików. Z uśmiechem na ustach pobiegła do Astrid, która siedziała po turecku obok otwartych na oścież drzwi do piwnicy. Dopadła do niej w podskokach.
- Patrz, patrz jaki ładny wisiorek znalazłam!
Akrobatka przeniosła na nią niecierpliwy wzrok, potem skupiła go na zdobyczy przyjaciółki i zmarszczyła brwi. Wyrwała go jej z dłoni, by przyjrzeć się dokładniej. Pobladła.
- Boże przenajświętszy, Grace, gdzie to znalazłaś?
Dan, siedzący na pierwszym stopniu, spojrzał na nie przez ramię. W momencie, gdy naszyjnik trafił do jego rąk, z dołu dobiegł krzyk. Sherman i Will natychmiast rzucili się do środka piwnicy, krzycząc imię dziewczyny.
- Trzeba wypalić ranę! – Dziad machał palącym się patykiem niebezpiecznie blisko włosów Nancy. – Chcesz, żeby wdało się zakażenie?!
- To są zęby – oznajmił dobitnie Daniel. – Głównie kły. Ale nie tylko.
- Błagam, powiedz, że nie ludzkie.
- Nancy?!
Przebić się przez labirynt nie było łatwo. Jednak w końcu jakoś udało im się dotrzeć do celu, czasami przeskakując beczki i stoliki. Sherman natychmiast wytrącił zapałkę z ręki profesora, na co ten wydał z siebie przeciągły, świszczący dźwięk trwogi. Szybko zaczął deptać wciąż tlące się drewienko. Naskoczył na chłopaka, krzycząc o nieodpowiedzialności i puszczeniu jego domu z dymem. Will w tym czasie zabrał Nancy na górę, mówiąc jej, że pójdą po pomoc do mnichów, w końcu ten „psychol” – jak go określił chłopiec – i tak z pewnością nie ma trupioszatki. Oboje zaciekawili się natomiast znaleziskiem Grace i czym prędzej wyciągnęli po nie ręce. Blondynka wzięła je od łowcy, ale zaraz upuściła z cichym piskiem. Cała czwórka spojrzała na nią pytająco. Pokazała im zaczerwieniony od poparzenia ślad na wnętrzu dłoni.
Brwi Astrid powędrowały na spotkanie linii włosów.
- Dla mnie to już za dużo – stwierdziła, unosząc obie ręce w obronnym geście.
Grace pogłaskała dziewczynę po głowie.
- Chyba musimy się poważnie zastanowić nad wszystkim, co się wokół nas dzieje.
Mina Dana była śmiertelnie poważna. Pozostali natychmiast poczuli ciężki niepokój, wlewający się klajstrowatą mazią do ich serc razem z ukłuciem strachu. Usłyszeli zbliżającego się profesora, więc Grace czym prędzej pobiegła odnieść naszyjnik na swoje miejsce. Chwilę potem wszyscy znów stali w kuchni, zastanawiając się, czy garbaty wyczuwa tę aurę napięcia, która wśród nich zapanowała, a stała się jeszcze gęstsza, gdy ten nagle swoim zwyczajem zaskrzeczał:
- Kto ruszał zęby?
Grace uniosła rękę, jako jedyna zbyt pogubiona w sytuacji, by się wystraszyć.
- Obejrzałam go, bo mi się podobał.
- Ładny, prawda? – Profesor pokiwał głową. – To moja pamiątka po rodzinie, która spłonęła. Ich zęby.
Astrid zasłoniła dłonią usta, starając się ukryć swój odruch wymiotny na myśl, że tego dotykała, pozostałym udało się mniej więcej zachować niewzruszone twarze, tylko Sherman skrzywił się ostentacyjnie z odrazą. Daniel miał dalej ten zamyślony, groźny wyraz twarzy.
- To stało się tutaj? – zapytał kupiec, na co akrobatka spojrzała na niego, jakby postradał rozum.
- Tutaj? A skąd – prychnął dziad. Chuda ręka świsnęła w powietrzu, gdy machnął nią pogardliwie. – Tutaj wszystko jest zwilgotniałe, spleśniałe, nie zapłonęłoby nawet, gdyby chciało. Nie, moja rodzina mieszkała w Alases.
Chłopakowi nie umknął żal w głosie starszego człowieka. Może wynikało to z chłodu panującego w domu, którego nie dało się ogrzać żadnym drewnem, bo jak już jakieś mieli, to nienadające się do rozpałki. A może lubił ogień. Wyposażenie piwnicy skłaniało do potwierdzenia raczej drugiej wersji.
- Jak to się stało? – ciągnął dalej, starając się zabrzmieć jak zmartwiona osoba.
- Bratanek nie zgasił świeczki. Głupiec, zaniedbał tak podstawową zasadę.
Po prostu wyszedł, nie zgasił świeczki, a ta spadła na dywan. Próbował ugasić pożar…
- To straszne! Nikomu nie udało się wydostać?
- Właśnie o ironio, tylko jemu. I to nie tyle wydostać, bo był poza domem, kiedy to się stało.
Sherman pokiwał ze smutkiem głową.
- Musi się czuć teraz paskudnie… Mieć na głowie tyle żyć, i to własną rodzinę… - Wykorzystał chwilę, że garbaty nie patrzył na niego i spojrzał porozumiewawczo na Dana. Ten skinął. Rozumiał, do czego dążył.
- A gdzie tam! Ten chłopak niemal się ucieszył, że nikt mu nie zrzędził, że nie był od nikogo zależny, ani nikomu nic winien. Razem z domem, spłonęły jego troski o zadłużenia. – Cmoknął z niesmakiem. – W każdym razie, zapewne jesteście strudzeni podróżą. Skoro to Falk was wysłał, możecie u mnie zatrzymać się na jedną noc. U góry jest łóżko. I fotel.
Wszyscy spojrzeli po sobie pytająco. Mimo zdecydowanie zbyt szczegółowych powiązań Czarnego Kła z ogniem, nie wyglądało na to, by miał spalić we śnie swoich gości. Nancy teoretycznie chciał pomóc. Do żadnego innego domu nie zamierzali pukać w zapytaniu o nocleg, a spędzenie kolejnej nocy na ziemi, gdy następnego dnia mieli się wspinać do mnichów (od nich właśnie wzięła się nazwa gór; mieszkali tam, nim ludzie zaczęli mieć potrzebę nazywania każdej istniejącej rzeczy i miejsca, jakby w ten sposób mogli zapanować nad światem), mogło być jedynie próbą wykończenia się fizycznie. Niemo uzgodnili, że zostają.
Pokój, o którym mówił profesor, w istocie wyposażony był jedynie w łóżko i fotel. To pierwsze jednakże spokojnie mogło pomieścić pięć dorosłych osób, także wszyscy oprócz Daniela tam się położyli, a raczej rzucili z radością i ulgą, od tak wielu dni strudzeni nieustannym marszem i spaniem w warunkach jeszcze gorszych niż te, do których się przyzwyczaili. Materac zdecydowanie nie należał do miękkich, ale im wydawało się teraz, jakby wypełniało go najbardziej puchate pierze na świecie. Łowca zapadł się w fotelu, oznajmiając, że obejmie pierwszą wartę na wszelki wypadek i że obudzi następną osobę. Pozostali zgodzili się chętnie i już chwilę potem spali twardym snem w plątaninie rąk, nóg i włosów. Mężczyzna jednak siedział tak całą noc, choć nie dlatego, że żal mu było błogo śpiących; przez te dłużące się godziny rozmyślał, analizował, a także nasłuchiwał. Spodziewał się, że garbaty zamknie się na dole w piwnicy, ale ten pokrzątał się jeszcze trochę w kuchni, a potem wlazł na górę do jednego z pozostałych dwóch pokoi i już stamtąd nie ruszył się do rana. Usilnie próbował wytłumaczyć sobie, co mogą oznaczać te powiązania Czarnego Kła z Caivem i czego może akurat od nich chcieć Falk. Cała historia o zębach i o pożarze nie pasowała mu. Szczególnie, że Sherman nic mu nie powiedział o rozmowie, jaką odbył ze starcem, którego potem siłą gdzieś zabrano. Przez chwilę nawet rozważał odczytanie listu, naruszenie prywatności – zaraz jednak porzucił ten pomysł, przypominając sobie brzydki dźwięk, jaki wydawały schody oraz fakt, że wtedy cała akcja „tworzenie kamienia filozoficznego” mogłaby wziąć w łeb. Może profesor celowo nie otworzył listu od razu? Chciał ich u siebie zatrzymać, więc nie mógł podjąć ryzyka, że uda im się przeczytać jego zawartość. Pytanie, jaki miałby w tym cel? Jakby to wciąż było za mało pytań, co oznaczać mogło krwawiące czerwone oko Willa i poparzenie Nancy, gdy złapała naszyjnik? Czy to możliwe, iż w tym ich „przekleństwie” znajdowało się ziarno prawdy? Nawet nie tyle zły los, co coś niewytłumaczalnego, coś… nadprzyrodzonego? Nigdy nie zastanawiał się nad takimi sprawami. Dla niego zawsze jedyną siłą kierującą była natura i nic nie mogło się z nią równać. Jednak teoria o bliźniętach nie musiała wcale temu przeczyć. Urodzili się jak każde inne dzieci. Co w nich było takiego wyjątkowego, skąd czerwone oczy…?
Drgnął, gdy któryś ze śpiochów zamlaskał, powoli się chyba budząc. Utworzyli doprawdy ciekawe figury. Bliźnięta leżały przełożone jedno przez drugie na wzór krzyżyka, Sherman trzymał na nich nogi, głowę natomiast na brzuchu Astrid, która rozłożyła się jak rozgwiazda. Do jej uda tuliła się Grace, resztę nogi oplatając swoimi, upodabniając się do małpy. Trochę zajęło, nim się wyplątali.
- Ruchy, zaraz ruszamy. Zjedzcie coś, żeby pożuć to przez najbliższy czas. Musimy zacząć poważnie racjonować jedzenie.
Wyjrzał przez okno. Chmurzyło się, ale deszcz jeszcze długo nie spadnie.
Zebrali się. Pożegnali profesora, który machał im z dala otrzymanym listem. Nie spotkają nikogo na szlaku. Nie jest to najbezpieczniejsza trasa, a w tych czasach nikomu nie jest spieszno do grobu poprzez przypadek. Długo nikt się nie odzywał, każdy pochłonięty swoimi myślami lub wspomnieniami sennych mar. Dyskusja rozpoczęła się od kupca i łowcy, co stało się już chyba tradycją. Bliźnięta chętnie rzucały niedorzecznymi teoriami, wziętymi prawdopodobnie z obcej planety, Astrid interweniowała, gdy rozmowa stawała się zbyt zażarta, a Grace, uprzednio przez każdego z osobno zastraszona, kleiła się do skalnych ścian, tak się na tym skupiając, że nie słyszała nic z tego, co mówili pozostali.
Pomimo wielu godzin dyskutowania nad całą sprawą, począwszy od Falka i kamienia przez profesorów po bliźnięta, nie doszli do żadnego jednoznacznego wniosku. Mieli kilka teorii i żadna z nich nie prezentowała się wystarczająco dobrze.
Późnym popołudniem dotarli na miejsce i stanęli jak wryci co do jednego. Nigdy w całym swoim życiu nie widzieli tylu grządek, co tutaj. Ciągnęły się wzdłuż i wszerz, niektóre z roślin na nich wyrastających dopiero kiełkowały, inne ciągnęły łodygi i liście ku słońcu, inne spały jeszcze pod pierzyną ziemi. Postacie odziane w brązowe sukna krzątały się wokół nich, każda jedna z widocznym celem, przydzielonym zadaniem. Nawet nie zanotowali ich obecności. To mnich siedzący na kamieniu nieopodal – najwyraźniej mimo wszystko mieli warty – pierwszy ich wyrwał z czaru szoku. Zaśmiał się na widok ich zaskoczonych min. Kaptur zasłaniał jego twarz, nie mogli więc przyjrzeć się jego rysom, ale gdy do nich podszedł, zauważyli, że był podobnego wzrostu, co Dan i nawet sprawiał wrażenie takiego, co ma i nie mniej siły, niż on. Powitał ich przyjaźnie, ale pytając o powód przybycia, ton jego głosu wyrażał powagę, niemal groźbę.
W głowach Willa i Nancy rozbrzmiewało głośne „tik, tak. Tik, tak. Tik…”…

środa, 31 sierpnia 2016

Rozdział 6. W stronę gór

Agoniczny jęk poderwał natychmiast Astrid z fotela. Jej zaćmiony jeszcze umysł był przeświadczony, że to znowu się dzieje. Serce na krótką chwilę zamarło, chociaż powinno się już do tego przyzwyczaić.
Ale do niektórych rzeczy się nie da.
- Grace? Grace? – wołała przyciszonym głosem, po omacku idąc w stronę łóżka, gdzie spała czarnowłosa, jednak gdy złapała ją za rękę i zobaczyła szare oczy błyszczące strachem, zrozumiała, że to nie atak.
To nie ona krzyczała.
- Will? Will, cicho, spokojnie, ćśś… - To Nancy niezgrabnie głaskała brata po policzku, ale ten ją co chwilę odtrącał, kuląc się i jęcząc.
- Co się dzieje? – zapytał Sherman, podchodząc w tym samym momencie, co Dan.
- Boli… - wył chłopiec, trzymając się za lewą połowę twarzy.
- Uderzyłeś się?
- Nie…
- Pokaż to.
Łowca złapał go za nadgarstek, na co młody odskoczył jak poparzony. Sherman wywrócił oczami, kazał mu usiąść z powrotem na krześle, a sam przysiadł na brzegu łóżka i skinął na Willa. Ten odsłonił oko: spojrzała na nich czerwona tęczówka tonąca w szkarłatnych łzach, które po policzku rozmazał brunet. Wszyscy zamarli, a na ich twarzach odmalował się szok i strach. Nawet Sherman, który przecież słyszał już wcześniej o tej anomalii, był zaskoczony, widząc to w tej chwili. Chłopiec natomiast zobaczył przed sobą wykrzywione twarze, na których cień błądził wśród księżycowego światła i po raz kolejny w swoim krótkim życiu poczuł się jak ostatni śmieć. Chciał uciec od nich, ale jakiś suchy, ostry głos szeptał mu okropne rzeczy, od których rozbolała go głowa. Próbował go uciszyć, ale jednocześnie chłonął każde słowo, każdy wyraz rył mu się w pamięci ognistymi literami. Stamtąd ciepło rozeszło się na resztę jego ciała, zaczęło płonąć, czuł się, jakby wypalało go słońce na pustyni, a przeklęte oko szczypało, jakby ktoś drapał mu gałkę paznokciami.
I nagle wszystko się skończyło. Słońce zaszło, a zastąpił je na powrót nocny chłód, głos ucichł i zapanowała cisza tak głęboka, że mógł usłyszeć krew pulsującą w żyłach, czuł też wyraźnie swoje serce bijące nierównym, przyspieszonym rytmem i tępe pulsowanie w głowie.
Chude ręce otoczyły go i przytuliły do piersi, ale nie była to Nancy. Grace głaskała go delikatnie po włosach, szepcząc uspokajająco. Jej czarne loki muskały go lekko. Unosił się i opadał z każdym jej pojedynczym oddechem. W pierwszej chwili tak go to zaskoczyło, że zupełnie zamarł. Dopiero po chwili jego ramionami wstrząsnął zduszony w środku płacz.
Astrid dała kupcowi szmatkę, żeby wtarł twarz Willa, a sama odciągnęła blondynkę na bok.
- Co się właśnie stało?
Nancy wykrzywiła usta w podkówkę.
- Infekcja, koszmar, nie wiem… Wydarzyło to się do tej pory tylko raz – tłumaczyła niepewnie.
- Czemu tylko to jedno oko?
- Nie wiem!
- Tobie to się nigdy nie przydarzyło? – wypytywała dalej.
- Nie – jęknęła dziewczyna – Wtedy nie krzyczał, że mu gorąco, wtedy było mu zimno…
Akrobatka położyła jej dłoń na ramieniu i ścisnęła delikatnie.
- Już dobrze, nic mu nie jest.
Kiedy po paru godzinach snu wstali rano, chłopiec już czuł się zupełnie dobrze. Chociaż wciąż swędziało go oko i ciągle próbował je drapać – za co dostawał po łapach od tego, kto był akurat najbliżej – to nic więcej się z nim nie działo. Mogli więc spokojnie obrać kolejny cel, który okazał się być ostatnim. Daleko u stóp gór Mnisich w małej wiosce mieli odnaleźć „poważanego i wielce dystyngowanego” profesora, którego podane mieli tylko przezwisko – Czarny Kieł. Bliźnięta parsknęły śmiechem, gdy Sherman im to oznajmiał.
- Pewnie ma czarne, zepsute zęby – chichotały, wyobrażając sobie siwego starca z czarnym uśmiechem.
Pod listem skrył się kawałek papieru, gdzie w punktach zapisano kolejne materiały do zdobycia, a potem małym druczkiem zapisane okolice występowania i wygląd. Nazwy roślin nie mówiły nic nikomu oprócz Dana. A przynajmniej tak wnioskowali po jego minie, która – jak cała jego mimika – nie była łatwa do odczytania. Z ulgą opuścili w końcu Alases i skierowali się w stronę niezamieszkałych terenów bagiennych. Tam mieli zebrać szare liście trupioszatki, według opisu Falka mającej białe listki i czarne kwiaty śmierdzące zgnilizną.
- Nie moglibyśmy pozbierać fiołków? Albo stokrotek? – mruczała pod nosem Astrid, krzywiąc się na myśl, że kwiat może śmierdzieć jak Umieralnia w mieście.
Przez te parę długich dni podróży omijali miasta, chyba że głód doskwierał im do tego stopnia, że musieli zajść na normalny posiłek. Grace zaprzyjaźniła się z bliźniętami. Wydawała się być szczęśliwa z faktu, iż w końcu to ona może się kimś zaopiekować, a nie ją niańczono – chociaż ta „opieka” to raczej kwestia sporna. Towarzyszyła im przy różnych grach i bez znaczenia jak bardzo się starała, praktycznie nigdy nie udawało jej się wygrać, dwa chochliki zawsze ją przechytrzały. Bardzo dużo rozmawiała też z Shermanem, czasem głośno i otwarcie przy wszystkich, a czasami cichutko, gdzieś na uboczu siedzieli pochyleni do siebie i dyskutowali zawzięcie. Astrid często zostawała sama z Danielem, milczącym i surowym jak kamienny posąg. Obserwowała go uważnie, zaciekawiona jego osobą – jak zresztą mniej lub więcej każdy, kto coś o nim choćby słyszał. Patrzyła, jak z wprawą oprawia złapane zwierzęta, przy czym ręka mu nawet nie zadrży; jak pustym wzrokiem wpatruje się gdzieś w przestrzeń, co mu się dość często zdarzało. Kilka razy przechwycił jej spojrzenie i okazało się, że jest nawet nie tyle drugą osobą, która potrafi wytrzymać do remisu, ale wręcz pierwszą, która wygrywała. Piwne oczy zupełnie nie krępowały się jej obserwacją, a nawet przeciwnie – rzucały jej wyzwanie, przy tym z góry będąc przekonane o swoim zwycięstwie. Blizny i wielka postura łowcy przestała ją po jakimś czasie wprawiać w niepokój, chociaż wciąż czuła się w pobliżu niego nieswojo, ale oczy, ta para tęczówek barwy kory drzew, co rosną stuleciami, o których czytała w książkach – one dawały jej poczucie bycia nikim. Nie wobec niego, ale wszystkiego, co wokół.
Mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy i Astrid w to wierzyła. Dlatego zawsze tak intensywnie i z uwagą zagląda w nie ludziom. Niektórych łatwo jest odczytać, wszystko widać jak na dłoni, kiedy kłamią, kiedy się kłopoczą, kiedy udają. Są też wyjątki, zamknięte w sobie do tego stopnia, że dziewczyna nie widzi nic. Dan do nich należał. Jedyne, czego była pewna, to że skrywa coś niesamowicie interesującego i aż ją świerzbiło od chęci poznania tej tajemnicy. Sherman widocznie czuł się tak samo, bo wiele razy próbował podejść mężczyznę, ale z reguły niczego się nie dowiadywał.
Jeśli zaś chodzi o handlarza, dała sobie spokój z ciągłymi próbami unikania rozmowy z nim – niepotrzebnie ją to męczyło, bo ten zdawał się desperacko próbować naprawić swoje winy. Oczywiście stale się pilnowała i analizowała, co mówiła, by czasami nie powiedzieć czegoś, dzięki czemu miałby na nią haka. Podczas jednej z takich rozmów chłopak się w końcu roześmiał. Astrid spojrzała na niego spode łba, nie mając pojęcia, o co mu chodziło.
- Przepraszam, po prostu ta twoja pauza za każdym razem, gdy mi odpowiadasz… - Uśmiechał się jeszcze chwilę, a potem jego czarne jak węgiel oczy stały się poważne, choć kącik ust był wciąż lekko uniesiony w górę. – Jeśli chcesz, mogę ci obiecać, że nie wykorzystam przeciw wam niczego, co mi powiecie.
Zielonooka prychnęła.
- Tak, pewnie.
- Nie wierzysz mi? – zapytał, wyginając usta w podkówkę.
- Dziwisz mi się? – odparła, skubiąc zadziorek od paznokcia.
- Właściwie to nie – przyznał. – Ale powiem tak… Czegokolwiek bym nie mówił, wszystko mogłoby być kłamstwem, ale dane komuś słowo ma dla mnie największą w życiu wagę.
Dziewczyna zatrzymała się.
- W porządku. Obiecaj.
Sherman położył rękę na sercu.
- Przyrzekam, że niczego, co mi powiecie, nie obrócę przeciw wam.
Stali tak dłuższą chwilę, mierząc się spojrzeniami, dopóki Nancy ich nie zawołała.
- W takim razie ja też coś ci powiem. Największą w życiu wagę ma dla mnie szczerość.
Wypowiedziawszy te gorzkie słowa odeszła od niego parę kroków w przód. Kupiec wpatrywał się w jej plecy, dopóki nie doskoczyła do niego Grace. Zaczęła mu opowiadać o tym, jak kiedyś miała gorączkę i Astrid się nią świetnie opiekowała i martwiła tak bardzo; wiadomo, że w tych czasach najmniejszy katar może być drogą na drugą stronę. Pamiętała każdy najmniejszy szczegół – jakiego koloru dała jej koc, jak wielka była buteleczka z lekarstwem, ile czasu zajęło zdobycie go… Chłopak słuchał tego z uśmiechem na ustach.
- Niesamowicie jesteście zżyte, co? Musisz ją bardzo kochać.
Dziewczyna potrząsnęła głową, jej czarne loki zawirowały. Spojrzała gdzieś w bok swoimi szarymi oczami, potem pod nogi, aż wspięła się na palce, by powiedzieć towarzyszowi coś na ucho. Ten otworzył szeroko oczy i zaskoczony nic nie powiedział. Gdy szok minął, pogłaskał ją po głowie. Odszepnął jej coś na ucho, na co ona odpowiedziała po prostu „wiem”.
Zbliżając się do bagien, bliźnięta zaczęły o czymś zawzięcie dyskutować z Danielem. Wkrótce przekonali się, dlaczego. Trupioszatki na pewno tutaj już nie znajdą – w opisie Falka napisane było, że rośnie ona w korzeniach drzew, a te zostały wycięte co do jednego. Stali tak dłuższą chwilę, patrząc z przygnębieniem na ten obraz dewastacji, odpychając od siebie natarczywe i zdecydowanie niezbędne pytanie „i co teraz?”.
- Idziemy – powiedział cicho Dan. Jego głos brzmiał jakoś inaczej.
- Gdzie?
- Do Mnisich Gór.
- Ale… - zaczął Will.
- Resztę na pewno zbierzemy po drodze. Trupioszatkę mogą mieć w tej wiosce, gdzie mieszka ten cały „Czarny Kieł” – przemawiał z jawną pogardą.
- Naprawdę nie lubisz naukowców, co? – zagadnęła Nancy.
- Nie – odparł sucho. – Nienawidzę ich.
Stracili mnóstwo czasu. By dojść tutaj, musieli nadłożyć drogi; gdyby wiedzieli wcześniej jak wygląda sytuacja, zaoszczędziliby dwa dni.
- A jeśli nie będą jej mieli? – zapytała Grace.
- To nie będzie kamienia.
- Nie mów tak.
- Zawsze jesteś taki ponury i zgryźliwy. Samotność cię nie męczy? – Mała blondynka nie dawała za wygraną. Szła za nim, stawiając długie kroki.
- Nie. Tak jest o wiele wygodniej.
- Nie wierzę ci.
- Nie musisz. Jesteś dzieckiem, nic nie rozumiesz. Zresztą to nawet nie od wieku zależy. Świat jest zepsuty od zarodka do ostatniego tchnienia. Za późno na jakiekolwiek działania… - mruczał pod nosem Daniel, a Sherman i Astrid nadstawiali uszu. – Niech wam doktorek powie, ile z takich lasów jest w jego instytucie czy co to tam jest. A potem oczekuje, że z martwej ziemi ktoś wydobędzie niezbędną dla niego roślinę. Błędne koło. A uważa się przy tym za jakże wykształconego i mądrego.
- Kochasz lasy?
Łowca zatrzymał się i spojrzał w wielkie, granatowe oko dziewczynki.
- Oczywiście. I przede wszystkim szanuję, jak powinien każdy z nas. Natura daje nam życie, a my ją niszczymy. Przyznasz, że przebywanie w towarzystwie samego siebie jest lepsze od bycia wśród ludzi, którzy sami siebie pozbawiają życia, bo są tak głupi? Tak? Więc zamknijmy ten temat i więcej go nie drążmy. – Ruszył żwawym krokiem dalej. – To i tak bezsensowne.
Daleko za ich plecami zostały bagna i zgliszcza piętrowego, niegdyś ładnego domu, gdzie panował spokój i porządek, dzięki którym dawało się przeżyć biedę. W nim dawno temu mieszkał potomek starca, którego Sherman poznał w Alases; oczywiście nikt z nich nie był tego świadom, tak samo jak faktu, iż człowiek ten był głęboko wierzący, a przy tym szanowanym za osiągnięcia doktorem, znanym ze swoich kontrowersyjnych przekonań. Podobno idąc do miasta, zapomniał zgasić świeczki i po powrocie zmarł, próbując odratować swoje badania. Podobno… Tak stracono wartościowego człowieka. Nie pierwszego. I z pewnością nie ostatniego.

niedziela, 24 lipca 2016

Rozdział 5. Pierwszy cel

- Chyba pozrywały mi się mięśnie – szepnęła Nancy, macając zawzięcie swoje nogi ze wszystkich stron.
- Skąd wiedziałeś, że to tubylcy? – zapytała Astrid Dana.
- Naśladowali ptaka, który nie występuje w tych okolicach. Zawsze tak robią. Tylko ludzie tacy jak ja zwracają na to uwagę.
- Czujność przede wszystkim. – Sherman uśmiechnął się szeroko, aż pokazały mu się dołeczki w policzkach.
- Ta. Ratuje życie – odparł sucho mężczyzna, wycierając ubrudzone krwią ręce o spodnie. Kiedy właściciel powozu wychylił głowę z trwogą wymalowaną na twarzy (jeszcze przypadkiem ufajda siedzisko!), został obdarzony zimnym jak lód spojrzeniem.
- Mówiłeś, że nie powinno ich tu być – zauważył kupiec. – Więc co tu robili?
- Pewnie ich wykurzyli z poprzedniego miejsca.
- Tak, ze wszystkimi prędzej czy później to robią – rzucił zniecierpliwionym głosem. – Podkreśliłeś „tutaj”. – Świdrował go swoimi czarnymi, bystrymi oczami. Ciemne kosmyki kleiły mu się do spoconego czoła, ale ich nie odgarnął. – Więc co takiego wyjątkowego jest „tutaj”?
Dan spojrzał na niego, marszcząc groźnie brwi, dając jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie być przepytywanym. Nie lubił wścibstwa, zwłaszcza ludzi, którzy mieli bezczelny talent do wyłapywania głupich szczegółów. Cisza i spokój to jego motto przewodnie. Zaczął znów zachodzić w głowę, po jakiego grzyba podjął się tej pracy. Za każdym razem sprawdzało się to, co wielu powtarza plotkarzom – ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Oby tylko się nie okazało, że kamień jest drugim.
- Czemu? – naciskał kupiec.
- Jesteś taki wnikliwy i inteligentny. – Mężczyzna oparł się wygodnie, gniotąc Grace, która wydęła policzki z niezadowolenia, ale nic nie powiedziała. – Z chęcią wysłucham twoich przypuszczeń.
Sherman często miał do czynienia z osobami, które przyjmowały taką lub inną taktykę ofensywną, gdy próbował coś od nich wyciągnąć. Wiedział, kiedy się wycofać, by przypadkiem nie zatrzasnąć sobie samemu drzwi do czyjejś głowy. Albo nie zarobić guzów. Miał niestety piekielnie ciekawską naturę i wiele lat zajęła mu nauka panowania nad nią i poskramiania jej, krycia, przeobrażania w coś innego, w coś, co chciałby zobaczyć rozmówca; pocieszyciela, filozofa lub po prostu handlarza. Teraz jednak było inaczej. Czuł, że łowca był w pewnym sensie… lepszy od niego. Ponad nim. Górował. Nie chodziło o siłę czy posturę, ani wiedzę. Nawet posiadane informacje. Nie potrafił tego sobie ułożyć w głowie, zupełnie jak ze słowem, które przybiera w umyśle formę, ale nie liter i ma się je na końcu języka, ale nie potrafi wypowiedzieć. Wtedy uruchamia się ta determinacja, żeby jak najszybciej wyrzucić z siebie to słowo. Taką też potrzebę miał teraz chłopak. Dlatego nie odpuścił, mimo świadomości, że powinien.
- Masz coś do ukrycia?
- Może i mam. – Mężczyzna nachylił się do niego. – Wiesz, ubrudzilibyśmy cię trochę, zrobili ubranka z liści i mógłbyś być jednym z nich.
- Nie jestem czarny. – Mięśnie na szczęce Shermana napięły się.
- Wiesz, jak powstają mulaci?
Kupiec chciał wstać, ale Astrid ścisnęła go za ramię i przygwoździła do podłogi, unosząc lekko kąciki ust.
- Wystarczy tego, panowie. Zdenerwujecie pana i będziecie biegli za powozem.
Wszyscy spojrzeli na starszego mężczyznę, który uśmiechnął się nerwowo. Pod nosem perlił mu się pot, a dolna warga drżała lekko. Dopiero teraz zwrócili uwagę na jego niczego sobie brzuszek i podwójną brodę.
- Ależ proszę się nie przejmować. Jestem rad, iż mogłem pomóc tak wzniosłym podróżnikom.
- „Wzniosłym”? – szepnęła Nancy bratu do ucha, na co on tylko zamknął oczy i pokręcił głową.
- Doktor Falk cieszy się wspaniałą opinią nawet w okolicznych miastach. Oczywiście jak każdy inteligent, ma swoje… specyficzne zachowania, ale...! – Machnął tłustą ręką z paluszkami jak małe paróweczki. – Nie takie rzeczy się przełykało w imię nauki, nieprawdaż? – Roześmiał się.
Will zasłonił usta ręką, gdy odpowiadał siostrze:
- Może mózg też ma przetłuszczony?
- Z pewnością.
Bliźnięta zachichotały, gdy odpowiedź Dana zabrzmiała jak skierowana do nich.
- Dokąd pan jedzie? – zagadnęła Grace.
- Wysiadam w Alases. Możecie jechać dalej, jeśli macie czym zapłacić…
- Ach nie, to również nasz przystanek. Świetnie się składa – przerwała mu akrobatka, nie puszczając wciąż ramienia chłopaka.
Grace wydęła usta, wpatrując się z uwagą w ich „zbawiciela”. Trybiki próbowały pobudzić jej pamięć, bo miała wrażenie, że go znała.
- A pan nie jest szefem urzędu kontroli żywności? – olśniło ją w końcu.
Starszy pan wydawał się równie zdziwiony, co… zaniepokojony i zmieszany. Co się dziwić - stwierdzenie, że nikt nie lubił tych z urzędu, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Wystarczyło na nich spojrzeć, by zrozumieć, do czego wykorzystywali swoją pozycję. Może się martwił, że nowi pasażerowie wyrzucą go na zbity pysk. Nie ma co ukrywać, że przeszła im ta myśl przez głowy. Nawet zatrzymała się na dłuższą chwilę, a szefunia w tym czasie zalewały fale potu z nerwów. Odetchnął dopiero, gdy Sherman zapytał go o koszty tej przejażdżki. Zapewnił wtedy, że nie muszą się tym zupełnie kłopotać, bo i tak już prawie byli na miejscu, a nie będzie się szarpał z ludźmi o parę miedziaków. Podziękowali mu krótko i zaczęli rozmawiać o tym, gdzie powinni się udać następnie.
Po niedługim czasie powozem szarpnęło i się zatrzymał. Starszy pan szybko wyskoczył (jakiż pełny wigoru w tym wieku!) i zapłacił woźnicy. Uchylił na pożegnanie im czapkę i sobie poszedł, przebierając krótkimi nóżkami. Uczestnicy wyprawy wygrzebali się ze środka i czekali, aż Sherman zorientuje się co i jak. Chłopak wyjął ze swojego plecaka szkatułkę, z niej list, a potem wsadził ją z powrotem do środka. Na prośbę Falka nie oglądał wcześniej jej zawartości. Profesor bał się, że może przypadkiem je zgubić. Porządny jakościowo papier został złożony raz w pół, a potem końce do środka, by je przypieczętować. Na odwrocie bardzo czytelnym pismem zapisany był adres oraz imię: „ulica Górna, dom 13R, Caiv”.
- Górna trzynaście. To chyba na obrzeżach, południowo-wschodnia część, prawda?
- Tak. Póki co do niezłych person zwraca się Falk. – Dan skrzyżował umięśnione ramiona na piersi. – Na Górnej mieszkają najgorsze szumowiny.
- Z tego co wiem, sam nie mieszkasz w pięknej okolicy – zauważyła Astrid.
- Powinniśmy już iść, jeśli chcemy tam dojść przed zachodem.
Na słowa Willa wszyscy powiedli spojrzeniami w głąb miasta. Ulica, którą mieli iść, pięła się dość ostro w górę. Prowadziła prosto do urzędu, usytuowanego na samym końcu miasta, w najbardziej widocznym punkcie. Stał tam, niczym pałac bogów mających z tego miejsca widok na wszystko, co poniżej nich. Choć nie było szans, by urzędnicy mogli cokolwiek zobaczyć z takiej odległości, w jakiej oni aktualnie się znajdowali, to i tak czuli się nieswojo. Po ludziach wokół dało się stwierdzić, że nie tylko oni. Każdy szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, zajęty swoimi sprawami. Pod ścianami nie leżeli żadni chorzy, choć przypatrując się wąskim przejściom między niektórymi budynkami, dało się dostrzec skulone postacie, wielkimi, zapadniętymi oczami obserwujące to, co przed nimi.
- Nie dojdę tam – jęknęła Nancy, zerkając na łowcę.
- Nie, nie poniosę cię – warknął, gdy przechwycił jej wzrok.
Ruszyli powoli ulicą, każdy w milczeniu, pochłonięci własnymi myślami. Alases to niezbyt przyjazne miasto, obcy nie byli tu mile widziani, a łatwo ich rozpoznać – choćby po tym, że nie chodzili skuleni, przygarbieni, jakby próbowali upodobnić się do żółwia i schować do skorupy.
W pewnym momencie tuż przed nogami Shermana śmignął kot; omal go nie kopnął. Boczną aleją biegła dziewczynka, wołając zwierzaka. Jednak dotarłszy do głównej ulicy, zatrzymała się kilka kroków przed brukiem i zapłakanymi oczami spojrzała za futrzakiem, któremu można było policzyć żebra. Już chciała zawrócić, kiedy Grace podeszła do niej, przykucnęła i szepnęła kilka słów, wręczając jej coś w dłonie. Potem powoli ruszyła w kierunku kota, wyciągając rękę. Trzymała malutką kosteczkę z resztkami mięsa na niej. Zwierzę ostrożnie zbliżyło się do niej, powąchało palce, ale nim zdążyło chapsnąć kostkę, brunetka cofnęła się o krok. Potem następny. Tak zaprowadziła go do dziewczynki. Pod jej nogi rzuciła kostkę, a gdy futrzak stał już przy niej, ocierając się o nogi, mała dała mu skrawek mięsa. Głaskała go z szerokim uśmiechem, gdy jadł, a na koniec przytuliła go mocno.
- Dziwne, że go jeszcze nie zjedli – zauważył Will, drapiąc oko pod przepaską, za co dostał po łapach od siostry.
- Dziwne, że ona sama go nie zjadła. Zawsze trochę mięsa, a nie wygląda na to, by dobrze się odżywiała – dodał Dan.
- Za to z ciebie byłby obiad dla pełnej rodziny. Może cię zjem? – Astrid skinęła na przyjaciółkę, że idą dalej.
- On to by ci tylko w gardle stanął – powiedziała brunetka, łapiąc ją za rękę.
Sherman parsknął śmiechem. Ludzie idący ulicą spojrzeli na niego jak na wariata.
- Nie dziwię się, że zatrzymała tego kotka. Był bardzo ładny. – Nancy kręcąc głową, wręczyła bratu chusteczkę na wytarcie krwi z palców.
- I pewnie smaczny – rozmarzył się chłopiec.
Nim zagłębili się w boczne aleje, zdążyli mocno się zmęczyć wspinaczką pod górkę. Musieli przysiąść na chwilę i dopiero ruszyli dalej, gdy Daniel zirytował się w końcu postojem. Kupiec uprzedził ich, by pilnowali dobrze swoich rzeczy. W wąskich przejściach gnietli się ludzie i tylko czekali na kogoś nieuważnego. Przejście do Górnej okazało się dużo bardziej nieprzyjemne, niż wszyscy zakładali, może oprócz Shermana i Dana, z których pierwszy wiedział, co zastaną, a drugi już nie raz tędy chodził. Ciągle czuli czyjeś ręce, prześlizgujące się po ich ciele w różnych miejscach lub lekkie szarpnięcia, gdy próbowali coś skubnąć. Im bardziej oddalali się od głównej ulicy, tym ścieżki były szersze, a mieszkańcy bardziej nachalni. Górna ciągnęła się wzdłuż wysokiego muru mniej więcej od środka miasta w kierunku południowym. Tam dopiero zaczęło być ciekawie. Zapuszczeni, wytatuowani mężczyźni siedzieli na skrzyniach, klnąc do siebie i przekrzykując hałas, a kobiety kleiły się do ich boków. Droga tonęła w błocie i innych niespodziankach. Szare twarze o skórze jak z trudem naciągniętej na czaszkę wpatrywały się w nich w niemej groźbie. Może to tylko urojenie, ale Astrid wydawało się, że dostrzegła błysk noża. Zauważyła też, że Daniel oparł rękę na rękojeści swojego. Usłyszała również jego komentarz, że zawsze uważał, iż Alases powinno nosić nazwę Dickville i mimo nieprzyjemnej sytuacji, nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu.
Sherman zacisnął z żałością zęby i pierwszy wszedł na czystą drogę. Próbował dojrzeć na budynkach jakieś numery, co nie było łatwe, zważywszy na ich stan lub brak oznaczeń. W końcu jednak dotarli do domu numer trzynaście i drzwi oznaczonych literą R. Stojąc po kostki w błocie, zabębnili w nie. Nikt im nie odpowiedział, więc kupiec jeszcze raz, tym razem silniej, uderzył pięścią. Okno nad nimi się otworzyło, a chwilę potem kubeł wody został wylany prosto na jego głowę. Zeźlony chłopak kopnął z całych sił drzwi, które odskoczyły jakby wystraszone i wparował do środka. Od wbiegnięcia na górę powstrzymał go Dan, łapiąc za fraki. Usłyszeli wściekły głos i głośne tupanie po schodach. Najpierw dostrzegli dwie kobiety, które obdarowawszy ich zimnym spojrzeniem, wybiegły z domu. Potem w pokoju stanął Caiv.
Był niższy od Dana i chudszy, ale mięśnie wyraźnie rysowały się na jego gołym w tym momencie brzuchu, mającym ślady poparzenia z boku. Rękę oplatał mu wąż z henny, odcinając się mocno kolorem od bladej skóry. Twarz miał pociągłą, o ostrych rysach, brązowe oczy nieproporcjonalnie małe, co w połączeniu z orlim nosem nadawało mu jeszcze bardziej groteskowego wyglądu. W dłoni trzymał nóż. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto waha się go użyć, bez względu na to, czy stoi przed nim mężczyzna czy kobieta.
- Lepiej, żebyście mieli piekielnie dobry powód wyłamywania moich drzwi.
Jego głos brzmiał, jakby pocierano coś papierem ściernym i wywołał u bliźniąt gęsią skórkę. Cieszyły się, że stoją na samym końcu i były zasłonięte przed jego wzrokiem.
- Przyszliśmy z listem od profesora Falka – kupiec bardzo starał się mówić spokojnie, mimo kompromitacji, której doznał. – Który omal nie zmókł, swoją drogą.
Caiv obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
- Ciesz się, że miałem tylko wodę pod ręką.
Wyrwał mu z dłoni list i przyjrzał się pieczęci. Uznawszy, że jest prawdziwa, przełamał ją i rozpoczął czytanie. Co trochę trwało. W tym czasie nieproszeni goście rozglądali się wokół. Ciasny korytarz, w którym stali, prowadził do malutkiej kuchni, gdzie znajdował się blat, szafki i krzesło. Kolejne pomieszczenie kryło się za zamkniętymi drzwiami, a reszta mieszkania znajdowała się już na górze. Po schodach walały się książki – zamknięte, otwarte, w stosach pionowych lub chaotycznie rozrzucone jedne na drugich. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto by tyle czytał, ale jeśli nie posiadałby żadnej wiedzy, to po co zwracałby się do niego Falk?
- W porządku – oznajmił w końcu, wciskając list do kieszeni. – Możecie przekazać staremu, że się tym zajmę.
- Dziękujemy. – Dan jeszcze krótko go zlustrował, a potem popchnął wszystkich do wyjścia. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, palnął Shermana w głowę. – Masz szczęście, że nie zarobiłeś noża między żebra.
- Następnym razem ty pukasz do drzwi. Zobaczymy, jak się zachowasz, kiedy na ciebie wyleją kubeł wody – warknął chłopak, wyżymając ciuchy. – A ty przestań się uśmiechać – naskoczył na Astrid.
- Jest ciepło, zaraz wyschniesz – pocieszała go Nancy, głaszcząc po mokrych włosach. – Chodźmy już gdzieś zająć jakiś pokoik.
Wrócili na główną ulicę i zatrzymali się w pierwszej lepszej karczmie, która jako jedna z niewielu świeciła pustkami. Jak się zaraz przekonali, ze względu na ceny. Rozeźlonemu Shermanowi udało się wszakże szybko wynegocjować zniżkę. Zapłacił, po czym udał się z powrotem na zewnątrz, żeby wystawić się na słońce. Obok schodków, na których spoczął, a które prowadziły na podest, wygrzewał się ktoś jeszcze. Starzec o skórze sprażonej słońcem, z ilością pieprzyków równą gwiazdom na niebie, pomarszczonej i pobrużdżonej. Od zewnętrznych kącików ciemnych oczu o lekko żółtawej gałce ocznej rozchodziła się siatka drobnych zmarszczek. Natomiast czoło przecinały trzy poziome, upodabniając go do żółwia. Zauważywszy, że ma towarzysza, odwrócił łysą głowę i spojrzał na Shermana. Uśmiechnął się, pokazując mu ubytek jednego z przednich zębów.
- Kto cię tak załatwił, chłopcze?
- Caiv – odparł, tarmosząc ręką włosy.
- Ach, ten gbur. – Starzec zachichotał i rozkaszlał się zaraz. – Sprawił mi niesamowitą radochę, kiedy spalił swoje stare mieszkanie i przykopcił przy tym boczek.
- Przepraszam, ale chyba nie powinien pan tu być.
Główna ulica nie była dla wszystkich, a już na pewno nie dla kolorowych mieszkańców. Sherman nie chciał patrzeć, jak go zgarniają.
- Wiem, chłopcze, wiem. – Pokiwał głową. – Ale teraz i tak czekam już tylko na śmierć.
Kupiec milczał chwilę, zakłopotany. Widział setki ludzi, czekających na śmierć, ale jednocześnie chcących jej jak najdłużej unikać. Natomiast on powiedział to najzwyklejszym tonem, lekko, bez żadnej goryczy. Cóż, może nie miał żalów, skoro jak by nie było, życie najwyraźniej miał długie, a zwykłym szarakom to się nie zdarzało.
- To jak Caiv spalił swoje mieszkanie? – zapytał w końcu.
- Wiedziałem, że się nie powstrzymasz – zaśmiał się znowu starzec. – W głupi sposób. Po prostu wyszedł, nie zgasił świeczki, no i ta spadła na dywan. Próbował ugasić pożar, bo miał tam wiele kosztowności, ale na próżno. Wszystko się pięknie zwęgliło. – Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. – A ty co tutaj robisz, chłopcze? Widzę też, że nietutejszy.
Sherman zastanawiał się nad odpowiedzią. Mężczyzna budził jego sympatię i zaufanie i chciał mu powiedzieć o kamieniu. Pamiętał jednak wystraszoną minę Falka i jego słowa. „Sprawa wagi światowej”. „Gdyby ktoś się dowiedział”… Niby nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, ale wiedział, że pozory często mylą, objaśnił więc krótko:
- Doręczam listy od profesora Falka.
- Falk! – zawołał starzec, unosząc brwi. – Czyżby w końcu odkrył sposób na kamień filozoficzny?
Chłopak otworzył szeroko oczy i rozejrzał się szybko wokół, sprawdzając, czy ktoś mógł to słyszeć. Upewniwszy się, że nie, przysunął się do nieznajomego i nachylił konspiracyjnie.
- Skąd pan o tym wie?
- O kamieniu Falka? Przecież tyle lat nad nim pracuje.
Sherman pokręcił głową.
- Tylko naukowcy z Instytutu Wynalazczości mieli o tym jakiekolwiek pojęcie. Skąd pan wie? – naciskał.
- Wiem wiele rzeczy, chłopcze. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zawsze było mi go szkoda, strasznie nim pomiatali… W końcu nic mu nie wychodziło. Potem pochłonęły go prace nad tym kamieniem… To dobry chłopak, dobry… Jednak wciąż naukowiec, wiesz, chłopcze?
- Co ma pan przez to na myśli?
Starzec otworzył usta, ale nim zdążył odpowiedzieć, zagrzmiał czyiś głos:
- Hej! Ty!
W ich kierunku szedł umundurowany mężczyzna. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.
- Chyba ci mówiłem, co cię czeka, jak znów cię tu zobaczę.
- Brakowało mi słońca, chłopcze, czy to grzech?
- Idziesz ze mną.
Mundurowy złapał go za ramię i szarpnął do góry. Starzec nawet nie jęknął, choć musiało mu to sprawić ból. Kupiec wstał.
- Przepraszam…
- Siadaj, smoluchu, zanim ciebie też zgarnę – przerwał mu ostro mężczyzna i pociągnął za sobą starca, który pomachał mu na pożegnanie.
Nikt oprócz Shermana nawet na tę dwójkę nie spojrzał.
© Halucynowaa | WS | X X X