czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział 4. Biegnij

- Błagam, zatrzymajmy się chociaż na chwilę! – krzyknęła zrozpaczona Nancy. Każdy oddech, który brała, palił ją żywym ogniem w płucach; tym samym, co trawił jej mięśnie nóg. Gdyby zwolniła choć na sekundę, pewnie ugięłyby się pod nią kolana i nie dałaby rady wstać. Miała jednak dosyć. Nie potrafiła już dłużej. Strach pchał ją do przodu, ale coraz słabiej, musiała wkładać w bieg coraz więcej siły własnej woli. Wyciągała nogę, stawiała stopę, odpychała się. Krok, do przodu. Krok, do przodu. Rękami odgarniała gałęzie sprzed twarzy. Nie wszystkie; niektóre boleśnie uderzały ją, a igły kłuły jej policzki, szyję, nawet oko, jeśli nie zdążyła go zamknąć. Wolałaby już paść na ziemię. To sobie powtarzała, biegnąc dalej.
- Nie ma czasu!
Daniel, choć mógł spokojnie wyprzedzić całą grupę, biegł ostatni. Pospieszał ich i jednocześnie bez przerwy oglądał się za siebie, sprawdzając, jak daleko znajdowali się ich wrogowie. Kipiał wściekłością, że z łowcy zmienił się w zwierzynę. Gdyby tylko nie miał tych dzieciaków na karku…
- Will! – dziewczęcy krzyk rozdarł powietrze, płosząc z drzewa ptaki.

Cztery godziny wcześniej
- Naprawdę nie wierzę, że to się za nami przypałętało – warknął Dan, wskazując palcem czarnowłosą dziewczynę, mającą minę niewinnego aniołka. – Będzie tylko jednym wielkim problemem.
- Nie wróci sama! – syknęła Astrid, choć była równie wściekła na Grace, co on. – A nie możemy już teraz zawrócić.
- Nie dostanie ode mnie nawet skrawka mięsa. Za głupotę trzeba płacić.
Dziewczyna podeszła do niego, stanęła na palcach i wbiła stalowe spojrzenie w jego piwne oczy.
- Jest chora psychicznie – wycedziła tak, by nikt poza nim jej nie słyszał.
Łowca nachylił się i wciąż z tą samą, srogą miną odparł:
- Więc trzeba było zamknąć ją pod kluczem.
Po trzech godzinach drogi, kiedy przeszli przez slumsy (jak nazywano tereny wokół miast, gdzie ludzie bez pieniędzy rozstawiali swoje marne baraki i namioty), zauważyli w końcu, że drepcze za nimi czarnowłosa dziewczyna. Dokładnie to Will ją zobaczył, mimo że obejrzał się przez lewe ramię, a właśnie lewe oko zasłania mu przepaska. „Patrzcie, jakaś czarnulka nas śledzi” – słysząc to, Astrid zamknęła oczy i wzięła kilka uspokajających oddechów, wiedząc już, kim ten prześladowca był. Nieźle zdarła sobie gardło, pouczając ją. Kupiec próbował ją uspokoić, ale tylko sam przez to oberwał. W końcu zarzuciła z powrotem plecak na ramię i ruszyła dalej, stawiając kroki z większą siłą, niż to konieczne. Bliźnięta szły po obu stronach Grace, ciągle ją o coś wypytując. Sherman trzymał się za nos, który wciąż go bolał po przypadkowym zderzeniu z ręką akrobatki. Przez następną godzinę brunetka omal nie zjadła trujących grzybów, nie wdepnęła w norę jadowitego węża i nie wpadła do rzeki (jeśli brązowo-zielony szlam pełen rozkładających się przedmiotów można określić tym mianem). Kiedy weszli do lasu, Dan ostrzegł ją, że jeśli znowu wywinie jakiś numer, to gorzko tego pożałuje. Wystarczyło pół godziny. Usłyszeli pisk; nawet nie zdążyli się zorientować, kiedy zniknęła, zbyt zaaferowani wyznaczaniem kierunku drogi. Wylądowała na mrowisku. I wtedy właśnie łowca stracił cierpliwość.
- Może po prostu zwiążmy jej ręce i prowadźmy? – zaproponowała mała blondynka.
- Świetny pomysł – zgodził się natychmiast mężczyzna. – Sherman, masz ze sobą linę?
Nim skończył mówić, Astrid grzebała już w torbie. Wydobyła z niej sznur, który profilaktycznie zabrała z domu. Kazała Grace wyciągnąć przed siebie ręce i bez ceregieli obwiązała jej nadgarstki. Wznowili marsz. Willowi przypadł zaszczyt prowadzenia nieproszonego towarzysza podróży, którego wciąż wraz z siostrą zagadywał. Natomiast panowie z przodu oglądali ze wszystkich stron rysunek zioła, które mieli za zadanie zebrać i dyskutowali nad każdą rośliną, czy to właśnie to.
W końcu szli w spokoju, bez przeszkód. Wokół panowała cisza, tylko ich szeleszczące kroki i przyciszone głosy ją zagłuszały. Żadnych ptasich śpiewów. Nie było to tętniące życiem miejsce. Owadów za to nie brakowało. Bzyczenie much doprowadzałoby ich do szału, gdyby nie to, iż w mieście latało ich znacznie więcej. Lgnęły tam do ludzi jak sępy do padliny.
Nancy właśnie szła zapytać Astrid czy ma coś do przegryzienia, kiedy coś spadło jej na ramię. Krzyknęła wystraszona, a gdy zobaczyła wlepione w nią oczy węża, zaczęła piszczeć i się szamotać. Ten jednak uczepił się jej uparcie i czuła jego giętkie ciało, oplatające się wokół brzucha i nogi. Zaczęła biec przed siebie z paniką. Nie słyszała, jak pozostali ją wołali. W pewnym momencie potknęła się i poleciała na ziemię. Gad zasyczał wściekle. Widziała, jak unosi swój łeb, jak wystawia język. Czuła się sparaliżowana, niezdolna nawet by zadrżeć.
I w jednej chwili patrzyła na niego, a w drugiej już nie.
Zamrugała, zaskoczona. Niewielka strzała przygwoździła jego łeb do ziemi. Czym prędzej wyplątała się z jego cielska z obrzydzeniem wypisanym na twarzy. Dan patrzył na nią z dezaprobatą.
- Próbujesz zbudzić umarłych?
Dziewczyna wstała, otrzepała się i zbierając w sobie resztki godności, przemilczała tę kąśliwą uwagę.
- Jestem głodna – powiedziała, gdy pozostali do nich dołączyli, lekko zasapani. Jej brat z chorą fascynacją pochylił się nad zabitym wężem i dźgnął go palcem.
- Jest już popołudnie, możemy już zrobić dłuższy postój – stwierdził mężczyzna, wyciągając kolejną strzałę. Wskazał na gada. – Usmażcie go.
Wszyscy bez wyjątku spojrzeli na niego z obrzydzeniem lub przynajmniej konsternacją.
- Nie zrozumieliście? Usmażcie. Tego. Węża. – Z tymi słowami odwrócił się i odszedł.
W czasie jego nieobecności rozpalili ognisko, rozwiązali Grace, odnaleźli zioło, które mieli za zadanie zdobyć, odszukali swoją nową pozycję na mapie i zrewidowali trasę. Okazało się, że Nancy pobiegła całkiem daleko. Z przyrządzaniem węża poczekali na powrót Daniela; nikt nie wiedział, jak się za to zabrać i nikt też nie palił się do tego. Will obserwował uważnie przez jego ramię, co po kolei robił. Co chwilę musiał odgarniać z oka swoje czarne włosy, które miał ściąć już miesiąc temu. Podpytywał łowcę, gdzie się tego nauczył, jak długo musi się smażyć, ale nie robił tego nachalnie i po raz pierwszy mężczyzna w spokoju mu odpowiadał, choć często wymijająco, jakby strzegł jakiejś tajemnicy. Chłopak się tym nie przejął. Wolał nie drążyć, żeby go nie zniechęcić. Za to Sherman natychmiast nadstawił uszu i chłonął każde słowo konwersacji jak gąbka. Przyrządzili jeszcze dwa upolowane króliki, a Grace podzieliła się złotymi jabłkami – jednymi z niewielu owoców, które jeszcze uprawiano; w małej ilości, drogo je sprzedawano, ale jednak. Wyciągnęła rękę z jednym do Dana, ale ten pokręcił głową, odmawiając poczęstunku.
- Powiedziałem, że nie podzielę się z tobą mięsem, więc od ciebie też niczego nie przyjmę.
- Skąd je masz, tak w ogóle? – zapytała podejrzliwie Astrid, dzieląc się z nią swoją porcją królika.
- Znalazłam – odparła brunetka z niewinnym uśmiechem.
Przez chwilę dziewczyna chciała wypomnieć przyjaciółce kradzież, ale westchnęła tylko i stwierdziła, że miała to gdzieś. Owoc był zbyt pyszny, żeby się o niego kłócić. Patrzyła w ogień, przysłuchując się obojętnie prowadzonym rozmowom. Kupiec przysunął się bliżej niej. Oparł łokcie o kolana. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale uparcie go nie odwzajemniała.
- Przykro mi, że miałyście  po tamtym tak ciężko. Przepraszam. Ale oni by zginęli.
- Łaskawe z twej strony, bohaterze – powiedziała sucho, choć doskonale rozumiała jego pobudki. Zrobił, co uznał za słuszne. Wciąż jednak pamiętała nieustające uczucie głodu, kiedy nawet sny były nim przepełnione. Nie potrafiła tak po prostu powiedzieć „nic się nie stało”.
Po chwili ciszy znów się odezwał:
- Nie wziąłem wtedy od nich żadnych pieniędzy.
Astrid zwróciła na niego wzrok. Widziała w jego oczach swoje odbicie. Źrenice zlewały mu się z tęczówkami. Był to jednocześnie niepokojący, jak i fascynujący obraz. Wyglądały jak głębia, w której ktoś nieuważny może utonąć. Jakby za białkiem gałek ocznych była krawędź, za którą znajdowała się droga do jego duszy. Choć tak wyraźnie ją widziała, nie potrafiła nic z niej wyczytać. Jedynie szczerość.
Kuliły się na łóżkach, jakby w ten sposób mogły skurczyć żołądki i zmniejszyć głód.
- Mogłeś im oddać swoje. – Odwróciła głowę.
- Wiesz, że to nie rozwiązałoby problemu…
- Dobrze, że chociaż uspokoiłeś swoje sumienie.
- To…
Daniel nagle wstał i syknął na nich. Nasłuchiwał. Jego usta poruszały się, jakby mówił coś do siebie, ale nie słyszeli ani słowa. Gdzieś w oddali zaświergotał jakiś ptak. Łowca natychmiast zwrócił się w stronę, z której dobiegł jego śpiew. Chwilę potem rozległ się kolejny ptasi głos. Mężczyzna zasypał ziemią ognisko i szeptem kazał im się czym prędzej zbierać. Wszyscy w popłochu wykonali jego polecenie, nic nie mówiąc, rzucając mu tylko pytające spojrzenia. Jeszcze jeden raz odezwał się ptak i wtedy zyskał pewność. Gwałtownie wskazał im ręką kierunek i syknął:
- Biegnijcie!
Poderwali się natychmiast. Plecaki ciężko obijały się o ich plecy, ale tą nagłą sytuacją byli wystarczająco wystraszeni, by nie narzekać.
- Co się dzieje?! Wilki?! – Nancy zwróciła się do Daniela, nie podnosząc za wysoko głosu.
- Nie ma wilków na tych terenach. Ich też nie powinno… - Pokręcił głową. Wydawało się, że mówi do siebie.
- Przed czym uciekamy? – Naciskała na niego Astrid. – Dan!
- Tubylcy – odparł w końcu. – Szybciej!
Sherman chyba jako jedyny zrozumiał powagę sytuacji. Potknął się i omal nie wywrócił, słysząc to.
- Tubylcy? Co to znaczy? – Will obejrzał się za siebie, spodziewając się zobaczyć jakiegoś tuż za swoimi plecami.
- To, że chcielibyście spotkać wilki, zamiast nich. – Dan zaklął. – Skąd oni się tu wzięli znowu…?
- Co z nami zrobią, jak nas złapią?
Ponieważ mężczyzna nie odpowiedział, wszyscy natychmiast przyspieszyli, zmuszając swoje mięśnie do wysiłku, jakiego nigdy w życiu nie zaznali. Każdy chciał zadać łowcy kilkanaście pytań i tylko chęć oszczędzania energii powstrzymała ich od tego. Ścieżka, którą szli na samym początku, łączyła się z ubitą drogą do miasta po pewnym kątem. Nancy zbiegła z niej, przez co trochę się cofnęli. Mieli iść teraz prostopadle do głównej drogi, a tymczasem obrali kierunek równoległy. Daniel był przekonany, że tamtą trasą natrafiliby na tubylców. Znał ich zachowania, rozpoznał, z której strony przyszli. Musieli ominąć ich łukiem, licząc na to, że dobiegną do celu pierwsi i spotkają tam ludzi. Nie odważą się wtedy zaatakować.
Jednak w tym tempie mieli na to marne szanse. Bez przerwy poganiał swoją grupę, rozglądał się wokół, przyglądał każdemu drzewu i krzakowi, czy nie lśni przy nich jakaś para oczu. Sam bez problemu by uciekł, więc mógł pozwolić sobie na marnowanie oddechu na przekleństwa. Złościł się, że nie próbowali najpierw z nimi porozmawiać, ale od razu wzięli za wrogów i postanowili zabić. Choć też nie można się im dziwić, skoro biali ich mordują. Próbują „ucywilizować”, a po napotkaniu oporu – rozprawiają się z nimi. Czarnoskórzy nienawidzą białych. Biali nienawidzą czarnoskórych. Ci, którzy trafili w mury miast, spotkali tam jedynie pragnienie, głód i śmierć, żadnej nadziei. Czasami dawano im marne ochłapy, ale tylko po to, by się z nimi zabawić, podrażnić konającego tygrysa. Teraz grupka niewinnych dzieciaków i jeden facet mieli zapłacić za jeden z wielu błędów ludzkości.
Astrid biegła lekko jak sarna, ściskając z całych sił dłoń Grace. Obie spokojnie dobiegłyby na czas, przez lata w swoim fachu wyrobiły sobie kondycję. Musiały jednak trzymać się grupy, bo nie wiedziały, w którą stronę się kierować. Plecak, który miał Sherman, mocno go spowalniał. Był największy i najcięższy. Zmieniali się w noszeniu go co jakiś czas, a tym razem padło akurat na niego. Ramiona bagażu wrzynały mu się w skórę, coś metalowego bez przerwy obijało mu się o krzyż, mocno siniacząc to miejsce. Słyszał płaczliwe wołanie Nancy i nic nie mógł zrobić. Parę metrów przed nim biegł Will. Widać, że też nie był przyzwyczajony do takiego obciążenia. Kołysał się lekko na boki, jakby nie potrafił przez to prosto stawiać kroków. Nagle wszystko potoczyło się tak szybko. Usłyszał świst, zobaczył, jak chłopak upada i powietrze rozdarł krzyk jego siostry. Nie zdążył się zatrzymać. Zwolnił, ale Daniel kazał mu biec dalej. Kupiec zacisnął zęby i go posłuchał. Tylko dzięki niemu mieli w ogóle szansę na ucieczkę, więc ufał mu, że wiedział, co robi.
Strzała utkwiła w drzewie przed brunetem, który zaplątał się w jakieś gałęzie i zdążył runąć, nim ta przebiła jego brzuch. Nie mógł jednak biec dalej. Zwichnął kostkę. Łowca wydał z siebie groźny pomruk wściekłości, brzmiący jak ryk niedźwiedzia. Złapał chłopaka w pasie i przerzucił go sobie przez ramię. Wznowił bieg.
- Już prawie jesteśmy – wycedził do blondynki, która brała ogromne hausty powietrza przez szeroko otwartą buzię. Była cała czerwona na twarzy z wysiłku, ale nie została w tyle. – Już prawie…
Kolejna strzała wbiła się w ramię Dana. Nie zwolnił. Obejrzał się; w oddali widział mknące przez las ciemne sylwetki. Słyszał już ich gorączkowe nawoływanie. To mogło znaczyć tylko to, że zaraz będą…
Zbyt skupieni na patrzeniu pod nogi i odgarnianiu gałęzi, swój cel dostrzegli w ostatnim momencie. Ubita droga wyrosła przed nimi jak znikąd, oślepiając jasnością piasku. Tam panował półmrok, tutaj słońce grzało prosto w ich twarze. Daniel przymrużył oczy, próbując się przyzwyczaić do nagłej zmiany oświetlenia. Dobiegły go krzyki Astrid i Shermana. „Hej! Heeej!”, wołali. Po paru sekundach, dłużących się w nieskończoność, zrozumiał, o co to zamieszanie. Drogą jechał powóz ciągnięty przez dwa cherlawe konie. Wciąż jednak środek transportu. Woźnica zatrzymał zwierzęta, a kupiec od razu otworzył drzwi. Gwałtownie gestykulował podczas rozmowy z pasażerem. W końcu udało mu się przekonać go do podwózki i wpakował się do środka. Dziewczyny weszły zaraz za nim. Dan prawie wrzucił tam Willa, a sam nim wsiadł, obejrzał się za siebie. Zza drzew wyglądały czarne twarze i lustrowały ich z nienawiścią. Coś ścisnęło go za serce, ale nie poddał się temu uczuciu. Szybko odwrócił się i dołączył do reszty, zajmując najwięcej miejsca i natychmiast opatrując swoją ranę. Mimo że Sherman rozłożył się na podłodze i tak gnietli się jak sardynki w puszce (o których jedynie słyszeli z opowieści). Ale udało im się. Wybór członków grupy najwyraźniej okazał się trafny. Byli bezpieczni.. Zasapani, wykończeni, roztrzęsieni, ale bezpieczni.
Przynajmniej na razie.
© Halucynowaa | WS | X X X