- Gdzie mój brat?! Gdzie on jest?! Zostawiłeś go!
W barze panował wyjątkowy rozgardiasz. Stół leżał
przewrócony na środku pomieszczenia, a ciekawscy ludzie zebrali się wokół
trójki osób, będących źródłem zainteresowania, krzycząc niezrozumiałe w hałasie
słowa. Właściciel, poczerwieniały na twarzy od wysiłku, trzymał w pasie
najgłośniej wrzeszczącą dziewczynę, wierzgającą w powietrzu chudymi nogami,
kopiącą wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Naprzeciw nich stał skołowany
mężczyzna; jak większość ofiar dwójki dzieciaków - nietutejszy. Próbował coś
wytłumaczyć oszalałej piętnastolatce, ale nie było szans. Sherman zostawił
doktora przy wejściu, bo ten się brzydził i sam zbliżył się do zbiorowiska, z
rozbawieniem obserwując to widowisko. Wbrew temu, co sobie myśleli wszyscy tu
zebrani, w rzeczywistości scena rozgrywająca się przed nimi była najzwyklejszym
przedstawieniem ze strony dziewczyny. Gdy w tym perfekcyjnie odgrywanym szale
rzucała głową na wszystkie strony, jej długie blond fale latały w powietrzu,
tnąc jednocześnie twarz właściciela baru. Jedno z oczu miała wprawdzie
zasłonięte czarną przepaską, ale lewe, granatowe, zdawało się krzesać iskry w
powietrzu tą wściekłością, która biła z każdego cala jej ciała. Paznokcie
wbijała z całych sił w rękę trzymającego ją mężczyzny, z ust wciąż wylatywały
oskarżycielskie słowa, wydobywane z zachrypniętego od krzyku gardła.
- Przecież jesteście nawigatorami! Jak mógł się
zgubić na własnych terenach?!
- Zabraliście mu przyrządy! Jak miał bez nich
wrócić z lasu?!
- Słucham? Nic nie braliśmy!
- To co jest niby w twojej kieszeni?!
Tłum zabuczał, gdy mężczyzna wyjął kompas. Na jego
twarzy odmalował się szok.
- Przysięgam, że nie wiem…
- Pójdziesz tam teraz i go znajdziesz, rozumiesz?!
– warknęła ostro, wskazując ręką drzwi.
Właściciel budynku powoli odstawił ją na ziemię i
padł wykończony na krzesło. W tym momencie blondynka dostrzegła Shermana i w
jednej chwili maska rozwścieczonej siostry, której brat zaginął, znikła i
zastąpiła ją szczera radość. Podbiegła do niego i uścisnęła mocno, a ten
poklepał ją po głowie.
- Hej, hej, ciebie to już wieki nie widziałam!
- Cześć, Nancy. Praca mi pochłania cały czas…
- Wiem, wiem. Ale mów: co u ciebie? Jak ci się
wiedzie? Zarabiasz już więcej? Dowiedziałeś się czegoś o tej nowej grypie? Czy
jeszcze nie? Pewnie nie, w końcu jak nikt nie ma o niej żadnego pojęcia, to jak
ty byś mógł, prawda? W ogóle słuchaj, wiesz co ten Will idiota zrobił? Założył
się z jakimś facetem o kasę, że wypije słoik z rybką, która, tak swoją drogą,
należała do mnie i żyła już trzy miesiące i nie zapowiadało się na to, żeby
miała umierać… Bo wiesz, one zawsze padają tak szybko, no i się cieszyłam, że
ta tyle wytrzymuje, jak jakiś wojownik, nawet ją tak nazwałam, bo Numer
Trzydzieści Cztery za długo się wymawiało i mnie to irytowało. W każdym razie
to zrobił! Wypił wodę razem z Wojownikiem! I zwymiotował potem, więc facet
stwierdził, że się nie liczy. Myślałam, że go zabiję. Dobra, ale powiedz coś w
końcu. – Spojrzała na niego, trzepocząc długimi, gęstymi rzęsami, wciąż
trzymając go w uścisku.
Kupiec zaśmiał się i rozplótł jej ręce, prowadząc
do stolika najbliżej drzwi, gdzie siedział Falk.
- Mamy dla was ciekawą pracę.
- O, pewnie.
Chłopak zmarszczył brwi, zatrzymując się.
- Nie zapytasz jaką?
- Jak mówisz, że ciekawa, to na pewno taka jest.
Poza tym proponujesz ją ty, więc tym bardziej powinniśmy ją przyjąć. –
Wyszczerzyła zęby. – Powiem Willowi.
- To niebezpieczna-
- Oszczędź. - Machnęła lekceważąco ręką. - Nadstawiamy
karku każdego dnia.
- W porządku. – Sherman pokręcił głową z
niedowierzaniem, odwzajemniając uśmiech. – Jutro o świcie na placu głównym.
Przygotujcie zapasy na jak najwięcej dni. Będziemy głównie podróżować.
Świetnie, teraz już tylko muszę znaleźć Dana…
- Daniela? Siedzi o, tam.
Nancy wskazała palcem stolik w przeciwległym kącie
baru. Gdy tylko to zrobiła, mężczyzna, który tam siedział, uniósł głowę i
spojrzał wprost na nich, choć jeszcze sekundę temu patrzył w zupełnie
przeciwnym kierunku. Wyprostował się i światło padło na jego twarz, ukazując
kwadratową szczękę, którą wraz z policzkami porastała brązowa szczecina. Orli
nos dzielił parę piwnych oczu, z których jedno przecinały dwie pionowe blizny. Przez chwilę wpatrywali się tak w siebie
nawzajem, aż tamten zdjął kaptur i poklepał stół, jakby przywoływał do niego
psa. Sherman powstrzymał się od zrobienia kwaśnej miny na ten pokaz
zlekceważenia i podszedł, aby usiąść naprzeciw niego. Nie odezwał się jednak.
Czekał, aż Dan zacznie rozmowę, skoro zaprosił go do stołu. Chciał chyba
przetestować cierpliwość kupca, bo swoimi niedźwiedzimi dłońmi zaczął dłubać
nożem w blacie, co chwilę odgarniając zapuszczone i brudne włosy, które opadały
mu na twarz. Przeliczył się jednak, bo Shermanowi tej cechy nigdy nie
brakowało.
- Co cię tutaj sprowadza, chłopcze? – zapytał w
końcu mężczyzna. – Słyszałem, że ostatnio dobrze ci się powodzi dzięki
sprzedanym informacjom. Czyżbyś chciał przepić pieniądze?
- Taką odpowiedź podsunął ci twój łowiecki zmysł?
- Łowiecki? – prychnął. – Nie, on raczej nie
uaktywnia się wśród bezmyślnego bydła. – Wskazał czubkiem noża doktora Falka,
siedzącego jak na szpilkach wciąż w tym samym miejscu. – Kto to jest? Prowadzi
jakieś badania?
- Och, cóż się stało? Zrobiłeś się jakiś
ciekawski, Danielu – zakpił chłopak.
- Nie ufam ludziom, którzy boją się ubrudzić
choćby opuszek paluszka. – Wbił znów w niego to swoje spojrzenie. Sama postawa
tego mężczyzny sprawiała, że gdyby spotkało się go na pustej ulicy, w głowie rozdzwoniłby się
czerwony alarm, wściekle piszczący „uciekaj”. Natomiast to spojrzenie mówiło,
że jeszcze wiele o tym świecie nie wiesz, a jak nie będziesz ostrożny, to ten
właśnie świat cię połknie i nie będzie na tyle litościwy, by przełknąć w
całości. Przeżuje cię, rozgryzie, zmiele na kawałki i najpewniej wypluje, dając
ci złudną szansę na pozbieranie się, czekając, aż padniesz z wycieńczenia i
wtedy się ciebie pozbędzie. Dla Shermana ten człowiek był jak dla dziecka
zamknięty, niedostępny pokój we własnym domu. Nieznajomość, co było w środku,
doprowadzała go do szału. Jednocześnie gdzieś tam w głębi odczuwał strach przed
poznaniem tego. Tak jakby mogło to na niego jakoś wpłynąć. – Ty też nie
powinieneś.
- Podjąłem się tylko u niego pracy. To nie
oznacza, że mu ufam.
- Pracy?
- Zdobycie materiałów. Przekazanie listów. – Nachylił
się do niego. Wiedział, komu może zdradzić szczegóły, a komu nie. – Wynalazł
recepturę na kamień filozoficzny.
- Masz na myśli ten mityczny kamień?
- Potrafi uleczyć każdą chorobę.
- Tak? Może jeszcze przywraca do życia? – Dan wbił
nóż w stół i splótł dłonie. – Ufasz mu, że mówi prawdę. Wiesz, kiedy byłem
jeszcze mały, ktoś opowiedział mi pewną przypowieść o żabie i skorpionie. Znasz
ją może? – Widząc, że Sherman kręci głową, kontynuował: - Żaba i skorpion stali
na brzegu rzeki i musieli przeprawić się na drugą stronę. Skorpion zapewniał
żabę, że nic jej nie zrobi, w końcu jeśli dźgnie ją kolcem, oboje zatoną i nic
by z tego nie miał. Przekonał tym żabę. W połowie drogi jednak to zrobił. Gdy
żaba zapytała, dlaczego, bo przecież on też zginie, wiesz, co odpowiedział?
„Taka moja natura”. To naukowiec, Sherman.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale co takiego
mogłoby się wydarzyć? Jeśli to prawda, ile stracimy, jak się wycofamy?
- My? – Mężczyzna zmarszczył brwi. – Proponujesz
mi tę pracę?
- Pokrywa się to z tym, co robisz na co dzień,
prawda? Wynagrodzenie jest ogromne. Jutro o świcie wyruszamy z placu głównego.
Dan zamilkł, zastanawiając się dłuższą chwilę.
- Właściwie jestem ciekaw, jak to się zakończy.
Wyruszam z wami. – Wstał, wyjął nóż z blatu i wsadził do pochwy przytroczonej
do pasa. W tym momencie górował nad wszystkimi, którzy znajdowali się w
pomieszczeniu. – Na twoim jednak miejscu potraktowałbym to jak planszę szachów.
Planuj kilka kroków do przodu. Obserwuj przeciwnika.
Daniel ruszył do wyjścia, ale nim przekroczył
próg, poklepał doktora po ramieniu z siłą, pod którą siwy człowiek aż się
ugiął. Sądząc jednak po jego oczach, bardziej ze strachu przed nią, niż z bólu,
który niekoniecznie zadała.
- Łowieckie metafory… - mruczał zirytowany Sherman
pod nosem. Gdy tylko zrównał się z Falkiem, poczęstował go swoim zawodowym
uśmiechem. – To już wszyscy. Jak się panu podoba kompania?
- Jest…
- Idealna, wiem. W takim razie wezmę od pana te
listy teraz.
- Astrid…?
- Tak, Grace?
W ciasnej sypialni na podłodze leżały dwa materace
w odległości pół metra od siebie. Tak jak pościel, poduszki i koc, czyszczone
były miesiąc temu. Dziewczyny na nich leżące zwróciły się głowami do ściany, do
której przygwożdżono dwa łapacze snów. Piórka drżały lekko, poruszane nikłym
wiatrem, wpadającym przez uchylone okno. Tak samo wprawiał w ruch drobne
dzwoneczki, wiszące nad schodami. Wydzwaniały teraz kojącą, lecz smutną
melodię, jakby wyczuwały gorzkie pożegnanie, które miało nastąpić.
- Myślisz, że to prawda, że ten kamień potrafi
uleczyć wszystkie choroby?
- Nie wiem, Grace. Nie spodziewam się zbyt wiele.
- Ale gdyby leczył…
- To co?
- Myślisz, że wyleczyłby też moją?
- Przekonamy się.
- NIE!
Sherman zatrzymał się wystraszony, gdy jakaś stara
kobieta złapała go z krzykiem za przegub. Miała zaciśnięte oczy i drugą ręką
błądziła w powietrzu, jakby czegoś szukała. Setki zmarszczek przecinały jej
spaloną na słońcu twarz, siwe włosy zwisały w pojedynczych strąkach z czubka
głowy.
- Nie idź tam, chłopcze!
- Co pani bredzi? – Próbował się wyrwać, ale
bezskutecznie. Uścisk miała żelazny.
- Zguba tam na ciebie czeka!
- Pieniądze, owszem. – Szarpnął się, w końcu
uwalniając. – Dla niektórych to synonimy…
Przysiadł na tych samych schodach, na których
wczoraj znalazł doktora i wpatrzył się w miejsce, gdzie będzie wschodziło
słońce. Z uwagą obserwował, jak niebo nabiera błękitnego koloru; im mniejszy
cień dzielił go od promieni słonecznych, tym większy niepokój go ogarniał. Nie umiał
go uzasadnić. W końcu nigdy nie był zabobonny i w uliczne triki „magiczne” nie
wierzył. Tak samo nie był przekonany do tego, co mówił mu Dan. Mimo tego nie
potrafił uciszyć głosu w głowie, który wciąż powtarzał mu „źle zrobiłeś.
Zawracaj”. Tak samo nie potrafił się go usłuchać. Trwał więc w bezruchu, do
tego stopnia zaabsorbowany myślami, że przegapił moment, w którym słońce
przedzierało się przez ściany budynków. Zagryzł wargę, postanawiając w duchu
kilka bardzo istotnych rzeczy, właściwie nie różniących się niczym od tego, co
robił każdego dnia. Zdobyć informacje. Wiedza jest potęgą. Już dawno to odkrył.
Potęga natomiast to władza, a władza w nieodpowiednich rękach staje się groźną
bronią. Nie chciałby przypadkiem przyczynić się do stworzenia jej. Nie umiał
sobie jednak wyobrazić, by ten roztrzepany staruszek mógłby umyślnie kogoś
skrzywdzić. Pewnie tamta kobieta miała na myśli samą ich podróż, która na pewno
nie będzie łatwa. Zaczął nawet wątpić, czy to dobrze, że wziął bliźnięta.
Wprawdzie nie można im ująć sprytu, ale jeśli jakimś cudem trafią na Dzikich?
Zaatakują ich zwierzęta? Wtedy będą bezbronni. Czy Daniel obroni ich
wszystkich? I czy w ogóle to zrobi, bo przecież nie ma wobec nich takich
zobowiązań? Im dłużej Sherman nad tą całą wyprawą myślał, tym bardziej się
zasępiał i tym więcej pytań „ a co jeśli…?” sobie zadawał.
A co jeśli wszystko pójdzie źle?
Zaczyna robić się coraz ciekawiej. Coś czuję, że Shermana instynkt nie myli ;). Co do Grace i Astrid to stworzyłaś parę która uwodzi swą egzotycznością. Ta pierwsza cierpi na jakąś chorobę, być może równie rzadko spotykaną jak ona sama. W sumie to obie iluzjonistki uważam za najbardziej interesujące postacie ;)
OdpowiedzUsuń