- Błagam, zatrzymajmy się chociaż na chwilę! –
krzyknęła zrozpaczona Nancy. Każdy oddech, który brała, palił ją żywym ogniem w
płucach; tym samym, co trawił jej mięśnie nóg. Gdyby zwolniła choć na sekundę,
pewnie ugięłyby się pod nią kolana i nie dałaby rady wstać. Miała jednak dosyć.
Nie potrafiła już dłużej. Strach pchał ją do przodu, ale coraz słabiej, musiała
wkładać w bieg coraz więcej siły własnej woli. Wyciągała nogę, stawiała stopę,
odpychała się. Krok, do przodu. Krok, do przodu. Rękami odgarniała gałęzie
sprzed twarzy. Nie wszystkie; niektóre boleśnie uderzały ją, a igły kłuły jej
policzki, szyję, nawet oko, jeśli nie zdążyła go zamknąć. Wolałaby już paść na
ziemię. To sobie powtarzała, biegnąc dalej.
- Nie ma czasu!
Daniel, choć mógł spokojnie wyprzedzić całą grupę,
biegł ostatni. Pospieszał ich i jednocześnie bez przerwy oglądał się za siebie,
sprawdzając, jak daleko znajdowali się ich wrogowie. Kipiał wściekłością, że z
łowcy zmienił się w zwierzynę. Gdyby tylko nie miał tych dzieciaków na karku…
- Will! – dziewczęcy krzyk rozdarł powietrze,
płosząc z drzewa ptaki.
Cztery
godziny wcześniej
- Naprawdę nie wierzę, że to się za nami
przypałętało – warknął Dan, wskazując palcem czarnowłosą dziewczynę, mającą
minę niewinnego aniołka. – Będzie tylko jednym wielkim problemem.
- Nie wróci sama! – syknęła Astrid, choć była
równie wściekła na Grace, co on. – A nie możemy już teraz zawrócić.
- Nie dostanie ode mnie nawet skrawka mięsa. Za
głupotę trzeba płacić.
Dziewczyna podeszła do niego, stanęła na palcach i
wbiła stalowe spojrzenie w jego piwne oczy.
- Jest chora psychicznie – wycedziła tak, by nikt
poza nim jej nie słyszał.
Łowca nachylił się i wciąż z tą samą, srogą miną
odparł:
- Więc trzeba było zamknąć ją pod kluczem.
Po trzech godzinach drogi, kiedy przeszli przez
slumsy (jak nazywano tereny wokół miast, gdzie ludzie bez pieniędzy rozstawiali
swoje marne baraki i namioty), zauważyli w końcu, że drepcze za nimi
czarnowłosa dziewczyna. Dokładnie to Will ją zobaczył, mimo że obejrzał się
przez lewe ramię, a właśnie lewe oko zasłania mu przepaska. „Patrzcie, jakaś
czarnulka nas śledzi” – słysząc to, Astrid zamknęła oczy i wzięła kilka
uspokajających oddechów, wiedząc już, kim ten prześladowca był. Nieźle zdarła
sobie gardło, pouczając ją. Kupiec próbował ją uspokoić, ale tylko sam przez to
oberwał. W końcu zarzuciła z powrotem plecak na ramię i ruszyła dalej,
stawiając kroki z większą siłą, niż to konieczne. Bliźnięta szły po obu
stronach Grace, ciągle ją o coś wypytując. Sherman trzymał się za nos, który
wciąż go bolał po przypadkowym zderzeniu z ręką akrobatki. Przez następną
godzinę brunetka omal nie zjadła trujących grzybów, nie wdepnęła w norę
jadowitego węża i nie wpadła do rzeki (jeśli brązowo-zielony szlam pełen
rozkładających się przedmiotów można określić tym mianem). Kiedy weszli do
lasu, Dan ostrzegł ją, że jeśli znowu wywinie jakiś numer, to gorzko tego
pożałuje. Wystarczyło pół godziny. Usłyszeli pisk; nawet nie zdążyli się
zorientować, kiedy zniknęła, zbyt zaaferowani wyznaczaniem kierunku drogi.
Wylądowała na mrowisku. I wtedy właśnie łowca stracił cierpliwość.
- Może po prostu zwiążmy jej ręce i prowadźmy? –
zaproponowała mała blondynka.
- Świetny pomysł – zgodził się natychmiast
mężczyzna. – Sherman, masz ze sobą linę?
Nim skończył mówić, Astrid grzebała już w torbie.
Wydobyła z niej sznur, który profilaktycznie zabrała z domu. Kazała Grace
wyciągnąć przed siebie ręce i bez ceregieli obwiązała jej nadgarstki. Wznowili
marsz. Willowi przypadł zaszczyt prowadzenia nieproszonego towarzysza podróży,
którego wciąż wraz z siostrą zagadywał. Natomiast panowie z przodu oglądali ze
wszystkich stron rysunek zioła, które mieli za zadanie zebrać i dyskutowali nad
każdą rośliną, czy to właśnie to.
W końcu szli w spokoju, bez przeszkód. Wokół
panowała cisza, tylko ich szeleszczące kroki i przyciszone głosy ją zagłuszały.
Żadnych ptasich śpiewów. Nie było to tętniące życiem miejsce. Owadów za to nie
brakowało. Bzyczenie much doprowadzałoby ich do szału, gdyby nie to, iż w
mieście latało ich znacznie więcej. Lgnęły tam do ludzi jak sępy do padliny.
Nancy właśnie szła zapytać Astrid czy ma coś do
przegryzienia, kiedy coś spadło jej na ramię. Krzyknęła wystraszona, a gdy
zobaczyła wlepione w nią oczy węża, zaczęła piszczeć i się szamotać. Ten jednak
uczepił się jej uparcie i czuła jego giętkie ciało, oplatające się wokół
brzucha i nogi. Zaczęła biec przed siebie z paniką. Nie słyszała, jak pozostali
ją wołali. W pewnym momencie potknęła się i poleciała na ziemię. Gad zasyczał
wściekle. Widziała, jak unosi swój łeb, jak wystawia język. Czuła się
sparaliżowana, niezdolna nawet by zadrżeć.
I w jednej chwili patrzyła na niego, a w drugiej
już nie.
Zamrugała, zaskoczona. Niewielka strzała
przygwoździła jego łeb do ziemi. Czym prędzej wyplątała się z jego cielska z obrzydzeniem
wypisanym na twarzy. Dan patrzył na nią z dezaprobatą.
- Próbujesz zbudzić umarłych?
Dziewczyna wstała, otrzepała się i zbierając w
sobie resztki godności, przemilczała tę kąśliwą uwagę.
- Jestem głodna – powiedziała, gdy pozostali do
nich dołączyli, lekko zasapani. Jej brat z chorą fascynacją pochylił się nad
zabitym wężem i dźgnął go palcem.
- Jest już popołudnie, możemy już zrobić dłuższy
postój – stwierdził mężczyzna, wyciągając kolejną strzałę. Wskazał na gada. –
Usmażcie go.
Wszyscy bez wyjątku spojrzeli na niego z
obrzydzeniem lub przynajmniej konsternacją.
- Nie zrozumieliście? Usmażcie. Tego. Węża. – Z
tymi słowami odwrócił się i odszedł.
W czasie jego nieobecności rozpalili ognisko,
rozwiązali Grace, odnaleźli zioło, które mieli za zadanie zdobyć, odszukali
swoją nową pozycję na mapie i zrewidowali trasę. Okazało się, że Nancy pobiegła
całkiem daleko. Z przyrządzaniem węża poczekali na powrót Daniela; nikt nie
wiedział, jak się za to zabrać i nikt też nie palił się do tego. Will
obserwował uważnie przez jego ramię, co po kolei robił. Co chwilę musiał
odgarniać z oka swoje czarne włosy, które miał ściąć już miesiąc temu.
Podpytywał łowcę, gdzie się tego nauczył, jak długo musi się smażyć, ale nie
robił tego nachalnie i po raz pierwszy mężczyzna w spokoju mu odpowiadał, choć
często wymijająco, jakby strzegł jakiejś tajemnicy. Chłopak się tym nie
przejął. Wolał nie drążyć, żeby go nie zniechęcić. Za to Sherman natychmiast
nadstawił uszu i chłonął każde słowo konwersacji jak gąbka. Przyrządzili
jeszcze dwa upolowane króliki, a Grace podzieliła się złotymi jabłkami –
jednymi z niewielu owoców, które jeszcze uprawiano; w małej ilości, drogo je
sprzedawano, ale jednak. Wyciągnęła rękę z jednym do Dana, ale ten pokręcił
głową, odmawiając poczęstunku.
- Powiedziałem, że nie podzielę się z tobą mięsem,
więc od ciebie też niczego nie przyjmę.
- Skąd je masz, tak w ogóle? – zapytała podejrzliwie
Astrid, dzieląc się z nią swoją porcją królika.
- Znalazłam – odparła brunetka z niewinnym
uśmiechem.
Przez chwilę dziewczyna chciała wypomnieć
przyjaciółce kradzież, ale westchnęła tylko i stwierdziła, że miała to gdzieś.
Owoc był zbyt pyszny, żeby się o niego kłócić. Patrzyła w ogień, przysłuchując
się obojętnie prowadzonym rozmowom. Kupiec przysunął się bliżej niej. Oparł
łokcie o kolana. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale uparcie go nie
odwzajemniała.
- Przykro mi, że miałyście po tamtym tak ciężko. Przepraszam. Ale oni by
zginęli.
- Łaskawe z twej strony, bohaterze – powiedziała
sucho, choć doskonale rozumiała jego pobudki. Zrobił, co uznał za słuszne.
Wciąż jednak pamiętała nieustające uczucie głodu, kiedy nawet sny były nim
przepełnione. Nie potrafiła tak po prostu powiedzieć „nic się nie stało”.
Po chwili ciszy znów się odezwał:
- Nie wziąłem wtedy od nich żadnych pieniędzy.
Astrid zwróciła na niego wzrok. Widziała w jego
oczach swoje odbicie. Źrenice zlewały mu się z tęczówkami. Był to jednocześnie
niepokojący, jak i fascynujący obraz. Wyglądały jak głębia, w której ktoś
nieuważny może utonąć. Jakby za białkiem gałek ocznych była krawędź, za którą
znajdowała się droga do jego duszy. Choć tak wyraźnie ją widziała, nie
potrafiła nic z niej wyczytać. Jedynie szczerość.
Kuliły się
na łóżkach, jakby w ten sposób mogły skurczyć żołądki i zmniejszyć głód.
- Mogłeś im oddać swoje. – Odwróciła głowę.
- Wiesz, że to nie rozwiązałoby problemu…
- Dobrze, że chociaż uspokoiłeś swoje sumienie.
- To…
Daniel nagle wstał i syknął na nich. Nasłuchiwał.
Jego usta poruszały się, jakby mówił coś do siebie, ale nie słyszeli ani słowa.
Gdzieś w oddali zaświergotał jakiś ptak. Łowca natychmiast zwrócił się w
stronę, z której dobiegł jego śpiew. Chwilę potem rozległ się kolejny ptasi
głos. Mężczyzna zasypał ziemią ognisko i szeptem kazał im się czym prędzej
zbierać. Wszyscy w popłochu wykonali jego polecenie, nic nie mówiąc, rzucając
mu tylko pytające spojrzenia. Jeszcze jeden raz odezwał się ptak i wtedy zyskał
pewność. Gwałtownie wskazał im ręką kierunek i syknął:
- Biegnijcie!
Poderwali się natychmiast. Plecaki ciężko obijały
się o ich plecy, ale tą nagłą sytuacją byli wystarczająco wystraszeni, by nie
narzekać.
- Co się dzieje?! Wilki?! – Nancy zwróciła się do
Daniela, nie podnosząc za wysoko głosu.
- Nie ma wilków na tych terenach. Ich też nie
powinno… - Pokręcił głową. Wydawało się, że mówi do siebie.
- Przed czym uciekamy? – Naciskała na niego
Astrid. – Dan!
- Tubylcy – odparł w końcu. – Szybciej!
Sherman chyba jako jedyny zrozumiał powagę
sytuacji. Potknął się i omal nie wywrócił, słysząc to.
- Tubylcy? Co to znaczy? – Will obejrzał się za
siebie, spodziewając się zobaczyć jakiegoś tuż za swoimi plecami.
- To, że chcielibyście spotkać wilki, zamiast
nich. – Dan zaklął. – Skąd oni się tu wzięli znowu…?
- Co z nami zrobią, jak nas złapią?
Ponieważ mężczyzna nie odpowiedział, wszyscy
natychmiast przyspieszyli, zmuszając swoje mięśnie do wysiłku, jakiego nigdy w
życiu nie zaznali. Każdy chciał zadać łowcy kilkanaście pytań i tylko chęć
oszczędzania energii powstrzymała ich od tego. Ścieżka, którą szli na samym
początku, łączyła się z ubitą drogą do miasta po pewnym kątem. Nancy zbiegła z
niej, przez co trochę się cofnęli. Mieli iść teraz prostopadle do głównej
drogi, a tymczasem obrali kierunek równoległy. Daniel był przekonany, że tamtą
trasą natrafiliby na tubylców. Znał ich zachowania, rozpoznał, z której strony
przyszli. Musieli ominąć ich łukiem, licząc na to, że dobiegną do celu pierwsi
i spotkają tam ludzi. Nie odważą się wtedy zaatakować.
Jednak w tym tempie mieli na to marne szanse. Bez
przerwy poganiał swoją grupę, rozglądał się wokół, przyglądał każdemu drzewu i
krzakowi, czy nie lśni przy nich jakaś para oczu. Sam bez problemu by uciekł,
więc mógł pozwolić sobie na marnowanie oddechu na przekleństwa. Złościł się, że
nie próbowali najpierw z nimi porozmawiać, ale od razu wzięli za wrogów i
postanowili zabić. Choć też nie można się im dziwić, skoro biali ich mordują.
Próbują „ucywilizować”, a po napotkaniu oporu – rozprawiają się z nimi.
Czarnoskórzy nienawidzą białych. Biali nienawidzą czarnoskórych. Ci, którzy
trafili w mury miast, spotkali tam jedynie pragnienie, głód i śmierć, żadnej
nadziei. Czasami dawano im marne ochłapy, ale tylko po to, by się z nimi
zabawić, podrażnić konającego tygrysa. Teraz grupka niewinnych dzieciaków i jeden
facet mieli zapłacić za jeden z wielu błędów ludzkości.
Astrid biegła lekko jak sarna, ściskając z całych
sił dłoń Grace. Obie spokojnie dobiegłyby na czas, przez lata w swoim fachu
wyrobiły sobie kondycję. Musiały jednak trzymać się grupy, bo nie wiedziały, w
którą stronę się kierować. Plecak, który miał Sherman, mocno go spowalniał. Był
największy i najcięższy. Zmieniali się w noszeniu go co jakiś czas, a tym razem
padło akurat na niego. Ramiona bagażu wrzynały mu się w skórę, coś metalowego
bez przerwy obijało mu się o krzyż, mocno siniacząc to miejsce. Słyszał
płaczliwe wołanie Nancy i nic nie mógł zrobić. Parę metrów przed nim biegł
Will. Widać, że też nie był przyzwyczajony do takiego obciążenia. Kołysał się
lekko na boki, jakby nie potrafił przez to prosto stawiać kroków. Nagle
wszystko potoczyło się tak szybko. Usłyszał świst, zobaczył, jak chłopak upada
i powietrze rozdarł krzyk jego siostry. Nie zdążył się zatrzymać. Zwolnił, ale
Daniel kazał mu biec dalej. Kupiec zacisnął zęby i go posłuchał. Tylko dzięki
niemu mieli w ogóle szansę na ucieczkę, więc ufał mu, że wiedział, co robi.
Strzała utkwiła w drzewie przed brunetem, który
zaplątał się w jakieś gałęzie i zdążył runąć, nim ta przebiła jego brzuch. Nie
mógł jednak biec dalej. Zwichnął kostkę. Łowca wydał z siebie groźny pomruk
wściekłości, brzmiący jak ryk niedźwiedzia. Złapał chłopaka w pasie i
przerzucił go sobie przez ramię. Wznowił bieg.
- Już prawie jesteśmy – wycedził do blondynki,
która brała ogromne hausty powietrza przez szeroko otwartą buzię. Była cała
czerwona na twarzy z wysiłku, ale nie została w tyle. – Już prawie…
Kolejna strzała wbiła się w ramię Dana. Nie
zwolnił. Obejrzał się; w oddali widział mknące przez las ciemne sylwetki.
Słyszał już ich gorączkowe nawoływanie. To mogło znaczyć tylko to, że zaraz
będą…
Zbyt skupieni na patrzeniu pod nogi i odgarnianiu
gałęzi, swój cel dostrzegli w ostatnim momencie. Ubita droga wyrosła przed nimi
jak znikąd, oślepiając jasnością piasku. Tam panował półmrok, tutaj słońce
grzało prosto w ich twarze. Daniel przymrużył oczy, próbując się przyzwyczaić
do nagłej zmiany oświetlenia. Dobiegły go krzyki Astrid i Shermana. „Hej!
Heeej!”, wołali. Po paru sekundach, dłużących się w nieskończoność, zrozumiał,
o co to zamieszanie. Drogą jechał powóz ciągnięty przez dwa cherlawe konie.
Wciąż jednak środek transportu. Woźnica zatrzymał zwierzęta, a kupiec od razu
otworzył drzwi. Gwałtownie gestykulował podczas rozmowy z pasażerem. W końcu udało
mu się przekonać go do podwózki i wpakował się do środka. Dziewczyny weszły
zaraz za nim. Dan prawie wrzucił tam Willa, a sam nim wsiadł, obejrzał się za
siebie. Zza drzew wyglądały czarne twarze i lustrowały ich z nienawiścią. Coś
ścisnęło go za serce, ale nie poddał się temu uczuciu. Szybko odwrócił się i
dołączył do reszty, zajmując najwięcej miejsca i natychmiast opatrując swoją
ranę. Mimo że Sherman rozłożył się na podłodze i tak gnietli się jak sardynki w
puszce (o których jedynie słyszeli z opowieści). Ale udało im się. Wybór
członków grupy najwyraźniej okazał się trafny. Byli bezpieczni.. Zasapani, wykończeni, roztrzęsieni, ale
bezpieczni.
Przynajmniej na razie.
Świetnie zbudowane napięcie, wartka akcja - dokładnie to, co lubię ;3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam~
Wiesz, jak tak czytam i stopniowo zagłębiam się w tekst, nachodzi mnie refleksja jak bardzo profesjonalnie jest to napisane. Ani błędów ortograficznych ani innych w tym rodzaju. Ponadto całość się nie rozłazi- jak to często humaniści lubią robić ;) (a w tym i ja) . Słowem, odwaliłaś kawał dobrej roboty, moja droga :)
OdpowiedzUsuńTo pewnie dlatego, że pisałam to do szkolnej gazetki, która wychodziła co miesiąc i miałam ograniczoną ilość rozdziałów ze względu na kończenie szkoły xD Teraz piszę drugą część i zaczynam ją mocno rozciągać, ale to kurde samo wychodzi :D dziękuję :) trochę mi zajęło, zanim do tego doszłam, a jeszcze długa droga przede mną xD
Usuń