środa, 27 kwietnia 2016

Rozdział 2. Pluszowy królik i jego opiekun

Doktor i kupiec stali przed budynkiem na ulicy uważanej za należącą do artystów. W rzeczywistości była to po prostu okolica bardziej kolorowa niż inne, a ludzie tutaj częściej chorowali psychicznie, niż fizycznie. Niektóre z obrazków wymalowanych na ścianach, oknach, chodnikach i murach potrafiły przerazić. Wykrzywione w agonii paszcze potworów, krwawe i mroczne sceny świadczyły o tym, że osoby o wrażliwej duszy i oczach, które dostrzegały więcej niż przeciętny człowiek, wariowały od świadomości tego, gdzie zaszedł świat. Było parę przypadków wydłubywania sobie oczu czy znalezienie zagłodzonej na śmierć osoby w jakimś ciemny schowku, bo próbowała ukryć się przed zatrutą rzeczywistością.
Mówiło się, że to ulica wariatów.
Gdy podeszli do drzwi z zamiarem zapukania, usłyszeli krzyki i zatrzymali się niepewnie. Trwało to jeszcze dwie minuty, aż w końcu kupiec zabębnił pięścią. Rozległ się szloch i głośne kroki na schodach, a potem drzwi otworzyły się nagle. W progu stanęła chuda dziewczyna średniego wzrostu z roztrzepanymi orzechowymi włosami, jaśniejącymi ku końcom. Odgarnęła z czoła zbłąkane kosmyki i wtedy zwróciła swoje matowe, ciemnozielone oczy na sylwetkę przed nią. Uniosła brwi.
- To chyba jakiś żart – prychnęła i już zamykała drzwi, ale Sherman zablokował je stopą.
- Przyprowadziłem doktora, który chciałby z tobą porozmawiać w sprawie pracy.
- Pracy? – powtórzyła, zaciskając zęby. – Jakie to szlachetne z twojej strony.
W tym momencie z cienia chłopaka wysunął się Falk.
- Potrzebuję pomocy, gwarantuję duże wynagrodzenie – wydukał dokładnie to, co przekazał mu wcześniej kupiec.
Dziewczyna przez chwilę mierzyła się spojrzeniami z czarnookim, aż w końcu pchnęła drzwi, stawiając wejście otworem i wróciła do środka. Wskazała gościom jedyne dwa krzesła przy stole, a sama oparła się o kuchenny blat. Wyjęła z leżącej na nim paczki papierosa, odpaliła go i zaciągnęła się mocno, a potem powoli wypuściła z ust dym. Przyłożyła chłodną dłoń do czoła. Doktor zakaszlał, dobitnie akcentując swoje oburzenie. Sherman go uspokoił, poklepując po dłoni. Patrzył z zainteresowaniem na osobę, którą widywał co tydzień w innym miejscu, z uśmiechem chodzącą po linach rozpiętych między wysokimi budynkami, jeżdżącą na jednokołowcu, ze śmiechem żonglującą i tańczącą z długimi wstęgami, a która teraz objawiła mu się jako wyniszczona, posępna dziewczyna, zupełne przeciwieństwo znanej mu akrobatki Astrid.
- To o co chodzi? – zapytała, wzdychając.
- Zastanawiam się, czy trafiłem na pewno do dobrego domu. – Chłopak oparł głowę na dłoni.
Astrid spojrzała na niego przeciągle i się skrzywiła.
- Rozczarowany?
- Niezaskoczony – odparł. Na chwilę zapadła cisza. – W każdym razie, doktor szuka osób, które dostarczą jego listy oraz zdobędą pewne materiały. Jest to niezwykle ważna sprawa. Proponuje zapłatę wartości twojego dziesięcioletniego zarobku pomnożonego... jakieś sześć razy? - Zerknął pytająco na doktora, a ten skinął potwierdzająco.
- Wiesz, ile zarabiam? – Widząc uśmiech kupca, odwzajemniła go, tylko w trochę bardziej jadowitym wydaniu. – Racja, głupie pytanie. W końcu z tego żyjesz.
Nagle z góry rozbrzmiał głos:
- Mamy gości, Astrid?
Na dole zjawiła się dziewczyna z czarnymi, kręconymi włosami. Miała na sobie mocno rozciągnięty i łatany w kilku miejscach szary sweter, którego przydługie rękawy chowały jej dłonie, trzymające białego pluszowego królika, choć nie była młodsza od współlokatorki. Sherman widział ją tylko kilka razy. Wiedział, ze odpowiada za wszelkie kwestie techniczne i… że jest chora psychicznie.
- Miałaś iść spać, Grace – odezwała się Astrid suchym głosem.
Czarnowłosa przetarła mocno zaczerwienione oczy.
- Koc jest na dole – odpowiedziała na swoje usprawiedliwienie, siadając na zdezelowanej kanapie i przykryła się równie zdezelowanym kocykiem w kratę. Spojrzała na gości i nagle ją olśniło. – O, a to nie jest ten chłopak, który sprzedał sekret naszego triku tamtym kuglarzom?
- Tak, Grace, to właśnie ten.
Niecałe pół roku temu te dwie dziewczyny, zarabiające marne grosze na życie przez artystyczne występy, opracowały sztuczkę, która wprawiała widzów w zdumienie i dużo chętniej niż normalnie otwierali swoje portfele, portmonetki i sakiewki. Do ich miasta przybyła inna trupa, która jednak żadnej konkurencji im nie robiła. Byli oni jak te wygasłe gwiazdy, tylko że nie dało się ich już podziwiać z daleka, bo nawet wyglądem się nie reprezentowali. Desperacja zawiodła ich do znanego kupca, który handlował także wszelkimi informacjami. Między innymi wiedział też, na czym polega nowa sztuczka dziewczyn. Podzielił się tą wiedzą z tamtą trupą za opłatą i wtedy przez bardzo długi czas Astrid i Grace ledwo zarabiały tyle, by coś jeść, a jak już, to drobne porcje.
- Ale wiesz, nie musisz się martwić – zwróciła się do Shermana. – Astrid wymyśliła coś lepszego i dotąd jeszcze nikt tego nie rozgryzł.
- Grace, zamknij się.
Czarnowłosa posłusznie zamilkła.
- Ta wyprawa nie jest warta swojej ceny. Gdzie jest kruczek? To coś nielegalnego i mogą nas złapać psy? Czy może istnieje ryzyko śmierci? Zakażenia?
- Droga jest trudna – przyznał doktor.
- Tak myślałam. Dziękuję, ale nie skorzystam z waszej oferty. – Podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko. – Żegnam.
Mijając ją w progu, chłopak szepnął jej na ucho o kamieniu. Ledwo stanął na zewnątrz, a dom zamknięto za nimi z hukiem. Falk chciał iść dalej, ale kupiec go zatrzymał. Usiadł na kamiennych schodkach i poklepał miejsce obok siebie, zachęcając doktora do pójścia w jego ślady.
- Wydaje mi się, że pani Astrid pana nienawidzi, panie Sherman – zauważył doktor, poprawiając na nosie nową parę okularów, sprawioną w prezencie przez „pana Shermana”.
- Nie ma co się dziwić.
- Przez to nie podejmie się tej pracy.
- Oo, o to proszę się nie martwić! – roześmiał się chłopak. – Nic tak nie motywuje do przełamania niechęci, jak możliwość zarobienia masy pieniędzy. Panna akrobatka zaraz się tu zjawi.

Grace obserwowała, przygryzając paznokieć, jak jej przyjaciółka zsuwa się po drzwiach na podłogę, a potem patrzy na nią w zamyśleniu. Często tak robiła, choć chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. Jej zdaniem, Astrid naginała w swoim umyśle czas, kiedy tak wlepiała wzrok w czyjeś oczy, próbując wyczytać tylko sobie wiadome rzeczy. Myśli, że trwa to sekundy, a tak naprawdę dużo dłużej. Czasami patrzyła na kogoś tak długo, dopóki nie odwrócił wzroku. Grace jednak nigdy pod tym względem z nią nie przegrała.
- Dlaczego nie przyjęłaś tej pracy? – zapytała, otulając się mocniej kocem.
- A mamy pewność, że to nie jakiś szwindel? – zapytała, siadając na krześle. – Może chce mnie wrobić, żeby zarobić.
- Nie możesz patrzeć na to przez jego handel informacjami, przecież to zupełnie co innego. – Grace położyła głowę na poduszce. – Nie byłby tak szanowany, gdyby oszukiwał swoich wspólników. – Widząc, że Astrid powoli się łamie, powiedziała z entuzjazmem: - Daj spokój, będzie ciekawie. Zwiedzimy-
- My? – przerwała jej przyjaciółka. – Przecież ty byś nie szła. Nie miałabym głowy jeszcze do tego, by pilnować każdego twojego kroku, żebyś czasem się nie zagubiła czy wdepnęła w bagna. Nie mogę cię też zostawić samej. – Podeszła do kuchni i nalała sobie szklanki wody z wielkiej butli. Zakręciwszy ją, rzuciła ją na ziemię z hukiem, na co Grace aż podskoczyła.
- Potrzebujemy tych pieniędzy. Zalegamy już za cztery miesiące z mieszkaniem, a nowy trik pewnie lada dzień ktoś rozgryzie. – Nagle wpadła na genialny pomysł. Zakradła się do Astrid i przytuliła do niej od tyłu. – Poradzę sobie.
- Nie poradzisz.
- Poraaadzę – zanuciła, bujając się na boki.
- Tak? I co będziesz jadła?
- Zupę u pana Darkwood’a.
- Zgłupiałaś do reszty. Czemu miałby cię karmić za darmo?
- Bo będę robiła lalki dla jego córki.
- Nie ufam mu.
- On ją bardzo kocha.
- Właśnie.
- Idź. – Popchnęła ją delikatnie ku drzwiom.
- Nie waż się później skarżyć. – Pogroziła jej palcem i wybiegła z domu.
Myślała, że są już daleko stąd, ale oni czekali cierpliwie na schodach, przez co omal na nich nie wpadła. Sherman odchylił głowę i spojrzał na nią z bezczelnym uśmiechem. Doktor zerwał się i zaczął jej dziękować. Nawet po chwili wahania podał jej rękę, którą uścisnęła.
- Jutro o świcie na placu głównym – przekazał jej kupiec, po czym razem z Falkiem skierowali się do rozpadającego się baru trzy ulice dalej. – Teraz czas na spotkanie z bliźniaczymi diabełkami – oznajmił, zarzucając doktorowi ramię na szyję. – Dociekliwe, sprytne bestie.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, brać takie dzieci na wyprawę – zaniepokoił się starszy pan. – Na pewno sobie poradzą?
- Panie Falk, nie załatwiałabym im tej pracy, gdybym nie był przekonany, że sobie poradzą, i to lepiej, niż większość starszych od nich.
Musieli przeciąć najbiedniejszą okolicę, zwaną „Umieralnią”. Przeszli z jednej ulicy na drugą przez wąski przesmyk między budynkami. Falk natychmiast przyssał się do ramienia Shermana i zaczął drżeć na całym ciele, jakby na widok, który ukazał mu się przed oczami, przeraził go dogłębnie. Nigdy dotąd się w to miejsce nie zapuścił i teraz marzył, by ten stan mógł tak pozostać. Natomiast kupiec wyglądał, jakby mu kto wbił sztylet pod żebra.
Ludzie gnietli się tu tak gęsto, że stawali się jedną, wielką masą, przylegającą do ziemi, ścian i przesuwającą się wciąż we wszystkie strony. Panował tu zaduch i smród nie do zniesienia, atmosfera chorób i śmierci unosiła się w powietrzu. Idąc, kopało się głowy, potykało o nogi, deptało po rękach, które potrafiły złapać cię za łydkę; wtedy ktoś o zapadniętych policzkach, wyniszczonej skórze i oczach czarnych ze zmęczenia podnosił na ciebie swój cierpiętniczy wzrok, błagając o ratunek, którego nie jesteś w stanie mu dać. Nawet jeśli masz przy sobie bochen chleba, wciskasz go tylko głębiej pod pazuchę; gdybyś się podzielił z tym jednym człowiekiem, nagle ciała, które uważałeś za martwe, podniosą się jak tamten, szarpiąc i ciągnąc cię we wszystkie strony. Oddasz więcej chleba, a osoby wcześniej przyklejone do ścian i ta wciąż przesuwająca się masa naprą na ciebie, zaczną walczyć między sobą o każdy okruch, który rozrzucasz, aż w końcu obudzi się w nich bestialska desperacja i przygniotą cię, póki nie odbiorą ci wszystkiego, co może mieć jakąkolwiek wartość.
Musieli tylko przeciąć Umieralnię, przejść przez kolejną szczelinę i już mieliby to piekło za sobą. Chcąc ją ominąć, nadłożyliby sporo drogi, a Shermanowi się spieszyło, bo musiał złapać jeszcze mężczyznę, który ciągle gdzieś wyjeżdżał. Obawiał się, że nie zdąży.
- Może powinniśmy iść inną drogą? – zapytał doktor, rozglądając się z paniką.
- Zaraz będzie przejście – oznajmił chłopak wypranym z emocji głosem.
Faktycznie miał rację. Nagle tłum zaczął się rozstępować jak woda w płytkiej rzece, która napotkała ogromny głaz. Wyrwa w masie w końcu pojawiła się przed nimi. Powodowała ją czwórka osób – mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w solidnie wykonane, sznurowane buty, spodnie z drogiego materiału, a także jasny płaszcz, ze zwisającym po bokach niezawiązanym pasie. Na jego piersi, na białym swetrze, wyszyty miał symbol „obiegowego lekarza” lub, jak go popularnie nazywano wśród ludu, „zgonnika”. Symbol przedstawiał kulę ziemską, a na niej czerwony krzyż. Człowiek ten chodził do domów najczęściej już tylko po to, aby potwierdzić czyjąś śmierć i wypełnić w związku z tym odpowiednie akta. Co tydzień miał też obowiązek „przeczyszczenia" Umieralni. Chodził wtedy z trójką mundurowych, którzy pilnowali jego bezpieczeństwa i byli odpowiedzialni za usuwanie ciał. W tych czasach wszystkie palono, a prochy najczęściej rozsypywano gdzieś lub wyrzucano. Niewiele rodzin je odbierało, przeświadczone o tym, że nawet one mogą przenieść na nich zarazki i wirusy.
Sherman pociągnął za sobą doktora, a mijając zgonnika obaj skinęli mu głową z szacunkiem. Miał najbardziej niewdzięczny zawód, a przy tym niezmiernie istotny. Mężczyzna spojrzał na nich pustym wzrokiem i machnął ręką, przeganiając ich z tego miejsca. Poszli za jego niemą radą i przeszli szybko następne dwie ulice, aż w końcu trafili do celu ich podróży. W barze panowała wrzawa. Kupiec mrugnął do Falka i weszli do środka.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rozdział 1. Biały kitel wśród insektów

- Mam to - szepnął starszy mężczyzna, otwierając szerzej oczy. Uniósł kartkę wyżej  i przyjrzał jej się bliżej, mrużąc powieki. - Tak! To to! - zawołał uradowany i odtańczył szybko taniec radości, zrzucając przy każdym machnięciu jakiś przedmiot na ziemię.
Doktor Falk nie był tak szczęśliwy od... właściwie nigdy. Zawsze postrzegał swoje życie jako wieczne zmagania z własnymi ograniczeniami, a musicie wiedzieć, że doktor ograniczeń nienawidził. Kiedy więc po trzydziestu latach pracy odkrył w końcu formułę na stworzenie kamienia filozoficznego, wręcz nie mógł w to uwierzyć. Jego ciało stało się jakby lżejsze, na wysuszonej i pomarszczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a małe oczy błyszczały z podekscytowania. W końcu, trochę ochłonąwszy, odetchnął głęboko i zebrał wszystkie papiery w jedną stertę, ołówki i długopisy ułożył równolegle do krawędzi biurka, lampę poprawił, by wyginała się dokładnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, a na koniec wygładził swój nieskazitelnie czysty kitel. Nawet się wyprostował, po raz pierwszy od paru miesięcy. Ba, przeciągnął jak kot! Nucąc pod nosem, włożył idealnie ułożone papiery do szuflady, zamknął ją na trzy zamki i wyszedł z gabinetu, zmieniając melodię.
- Falk? - usłyszał za sobą nagle czyiś głos.
Doktor uśmiechnął się nerwowo i obrócił, składając dłonie.
- Doustier! Dzień dobry, witaj, witaj... - Falk zmarszczył brwi, zachodząc w głowę, co powiedział w tym zdaniu nie tak.
- Widzę cię po raz pierwszy od... chyba trzech miesięcy! - powiedział Doustier, staruszek o kruczoczarnych włosach, których Falk zawsze mu zazdrościł.
- No widzisz, widzisz, tak to jest... No tak jest... - mruczał doktor, kiwając głową i zacierając ręce.
- Skończyłeś nareszcie te swoje eksperymenty? Powinniśmy to uczcić. Jutro...
- O!
Falk uniósł palec, a Doustier zamilkł.
- Tak?
- Słyszałeś?
- Co?
- O! Znowu. - Wskazał machnięciem ręki korytarz na prawo od niego. - Ktoś mnie woła, muszę iść. - I już go niemal nie było, wystawił tylko głowę zza ściany, by powiedzieć: - Miło było, wiesz, rozmawiać, Doustier.
Ruszył szybko dalej, nim panu, za którym zdecydowanie nie przepadał, wpadłby do głowy pomysł pójścia za nim. Doktor westchnął po drodze jeszcze ze trzy razy, nim zaczął znów nucić. Nikt więcej go nie zaczepił, ale każdy się za nim oglądał ze zdziwieniem. Mężczyzna czerpał z tego pewną satysfakcję.
W końcu stanął przed drzwiami głównymi, które dzieliły jego idealny, nieskazitelny świat białych kafelków i ścian Instytutu Wynalazczości w Dahwie od świata brudnego, pełnego zarazków,  szelm i ludzi umierających wśród tych wszystkich mechanizmów, które powinny ich ratować. Mechanika bardzo się rozwinęła przez ostatnie stulecia, zostawiając medycynę daleko w tyle. Mimo że ludzie padają jak muchy, świat wciąż jest przeludniony. Natura została niemal zupełnie wyniszczona i wyeksploatowana. Lasy, pola czy łąki to teraz rzadki widok.
Falk nie przekroczył tego progu od lat czterdziestu. Gdy sięgał po klamkę, ręka mu drżała; zebrał się jednak na naciśnięcie jej i szybko zrobił dwa kroki do przodu, nim by się rozmyślił.
Natychmiast uderzyła go fala ciepła i smrodu, od którego aż się zatoczył i niemal biegiem wrócił do swojego gabinetu. Oparł się o zamknięte już z powrotem drzwi, ale nie zawrócił. Odruchowo przestał oddychać. Przypomniał sobie już, dlaczego nie opuszczał Instytutu. Zasłoniwszy nos dłonią, począł robić płytkie wdechy i wydechy. Przełknął parę razy ślinę. Im dłużej patrzył na to, co było przed nim, tym bardziej się garbił.
Przez szeroką, wydeptaną ulicę przelewały się tłumy ludzi, przez które próbował się przebić samochód. Niemal wszyscy mieli na sobie znoszone ubrania w ziemistych kolorach. Pod ścianami rozpadających się budynków leżeli lub siedzieli chorzy, pijani lub martwi. Obok tych ostatnich kręciły się szczury, nie wywołując u mijających ich dziewcząt nawet pisku. Czarne gryzonie, wielkości małego domowego kotka, o czerwonych ślepiach, ruszały swoimi różowymi ogonami, węsząc coś w powietrzu.
Doktor przygryzł wargę i zbierając w sobie resztki odwagi, wkroczył w tłum. Próbował skierować się do głównego placu w mieście, gdzie niemal codziennie handlował młody kupiec, najlepiej poinformowany o wszystkim i wszystkich. Nim jednak zdążył choć przejść metr, tłum go porwał ze sobą. Falk spanikował, zrobiło mu się niedobrze, każdy go potrącał, uderzał łokciem albo jakimś tobołem. W końcu prześlizgnął się pod rękoma jakiejś zakochanej pary, ale znalazł się już kawał dalej.
Dotarcie do placu zajęło mu dobrą godzinę, natomiast powinno - kwadrans. Specjalnie to obliczył, nim wyszedł z gabinetu. Z jego zwyczajną prędkością chodzenia i drogą, jaką miał do przebycia, zajęłoby mu to piętnaście minut. Czas tutaj płynie inaczej, pomyślał, rozglądając się na boki za kupcem.
Doktor musiał znaleźć młodych, zdrowych ludzi, by dostarczyli oni jego listy pewnym osobom, a nie mógł tego powierzyć byle komu. Poza tym potrzebował kilka materiałów, które można dostać jedynie poza miastem. Podróżowanie w tych czasach jest niemal sportem ekstremalnym, więc musiał mieć pewność, że osoby, którym powierzy to zadanie - oczywiście z sowitym wynagrodzeniem - nie zginą po drodze. W końcu ważyły się losy ludzkości.
Próbując wspiąć się na schody, prowadzące do niedziałającej fontanny, potknął się o stopień i o mało nie rozbił głowy o kamień. Ze zdziwieniem wypisanym na twarzy usiadł i spojrzał przed siebie. Wszystko było rozmazane. Nagle ulicami pełzały robaki, a nie ludzie. Brązowe, hałaśliwe robaki. Doktor przymrużył oczy. Kontury minimalnie się wyostrzyły, ale wciąż widział insekty. Najwyraźniej zgubił w tłumie okulary. Zerknął w dół i aż się złapał za głowę.
Jego kitel! Cały brudny!
- Witam pana, jaki piękny dziś dzień, czyż nie? Słońce praży bardziej niż wczoraj, rozgrzewając wszystkie serca...
Falk uniósł głowę, gdy padł na niego ogromny cień wysokiego chłopaka. Czarne oczy wpatrywały się w niego w oczekiwaniu na jakąś odpowiedź. Wtedy doktor spojrzał, w co jest on ubrany i zerwał się na równe nogi. Wprawdzie nie wychodził z Instytutu tyle lat, ale mniej więcej z tym, co się działo w mieście, był na bieżąco. Udało mu się więc rozpoznać "płaszcz tysiąca i jednej kieszeni", jedyny taki w Dahwie; krążyły plotki, że jego kieszenie są bez dna i mieści się tam wszystko. Należał do najlepszego kupca, Shermana.
- Pan Sherman? - zapytał doktor, ściskając go za ramiona.
- Zaraz "pan" - roześmiał się chłopak, unosząc brew. - Czyżbym był szukany?
- Tak, tak, panie Sherman, właśnie tak... - mruczał Falk, jakby pośrednio do siebie. - Chciałbym, wie pan, na osobności porozmawiać... To sprawa wielkiej wagi...
- Rozumiem - odparł Sherman, wyrywając się z uścisku i poważniejąc. - Proszę za mną, panie...? - Cisza. - Jeśli mogę spytać...?
- Tak? - zapytał roztargniony mężczyzna, idąc tak blisko kupca, że deptał mu po piętach. Za bardzo się bał, że znów zostanie porwany przez tłum.
- To tutaj. - Gestem zaprosił go do środka.
Doktor wkroczył do małego mieszkanka, w którym panowała ciemność. Rozpraszała ją jedynie lekko świeca, paląca się drobnym płomieniem na stole. Wraz z krzesłami tworzył on jedyne umeblowanie w tym pomieszczeniu.
- Tutaj pan, panie Sherman, mieszka? - zadziwił się Falk, siadając. - A gdzież pan śpi?
- Tutaj? - parsknął kupiec. - Nie, proszę pana. Nie mieszkam tutaj. - Przyjrzał się starszemu mężczyźnie. Nigdy dotąd ktoś taki nie załatwiał z nim interesów, był więc niezmiernie ciekaw, czym on różnił się od reszty mózgowców. Bo że należy do tej grupy, Sherman nie miał wątpliwości. - Więc... Co pana sprowadza, panie...?
- Falk, jestem doktor Falk, z Instytutu...
- Wynalazczości, oczywiście, tak. Teraz skojarzyłem. Słyszałem o panu.
Falk wyprostował się lekko.
- Ach, tak? Doprawdy? - Wygładził swój kitel i na chwilę zamilkł, pławiąc się w tym nieświadomym komplemencie. - Ale, panie Shermanie, bo ja mam sprawę wagi światowej... Otóż, widzi pan, ale to musi zostać między nami. Gdyby ktoś się o tym dowiedział...
- Rozumiem. - Uśmiechnął się chłopak. Usiadł tak daleko od stołu, że jego karmelowa karnacja zlewała się z wszechotaczającą ciemnością. Tym bardziej, że doktor nie miał okularów. - Cóż to za sprawa?
Doktor otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zaczął stukać palcami o stół.
- To kamień, panie Sherman, widzi pan, kamień...
- Kamień? - powtórzył kupiec, unosząc obie brwi. - Faktycznie sprawa wielkiej wagi. - Uśmiechnął się krzywo.
- Tak, ale nie byle jaki kamień... - Falk odetchnął. Nie miał wyjścia, musiał mu zdradzić sekret. Bez tego nie poradzi sobie ze znalezieniem odpowiedniej grupy. - Ten kamień mógłby uleczyć wszystkie choroby świata.
Na te słowa Sherman nachylił się do stołu i oparł łokcie o blat. W świetle świecy doktor widział, jak jego smoliście czarne oczy błyszczą z ciekawości. Ta reakcja znów go mile połechtała.
- Trzydzieści lat pracy... I stworzyłem ją, panie Sherman. Formułę kamienia filozoficznego.
Chłopak splótł dłonie.
- I dlaczego przyszedł pan z tym do mnie, panie Falk?
- Ponieważ potrzebuję pewnych materiałów, dostępnych daleko poza miastem, widzi pan? Chcę także dostarczyć bardzo, bardzo ważne listy i nie mogę tych zadań powierzyć byle komu, rozumie pan, panie Sherman?
- Oczywiście - odparł, błyskając zębami.
- Muszę znaleźć ludzi młodych, zdrowych, sprytnych, którzy poradzą sobie w tej trudnej podróży. Chcę, by pomógł mi pan ich znaleźć. Oczywiście, nagroda za wykonanie tych zadań jest bardzo, bardzo wysoka.
- A zaliczka?
- Zaliczka? - powtórzył zaskoczony doktor.
Po pięciu minutach dyskutowania o wartości zaliczki oraz całości wynagrodzenia, panowie uścisnęli sobie dłonie, a następnie wyszli na zewnątrz. Sherman objął ramieniem przygarbionego potwornie doktora i uśmiechnął się szeroko.
- A teraz przedstawię panu moich kandydatów, doktorze Falk.
© Halucynowaa | WS | X X X