- Doktorze, list do pana.
Falk wyrwał mężczyźnie kopertę z ręki i wyprosił
go gestem z gabinetu. Szybko rozerwał papier i odczytał jego treść. Była to
krótka instrukcja, jak najłatwiej podłożyć ogień, żeby rozprzestrzenił się jak
najszybciej i nikomu nie pozwolił uciec.
Naukowiec uśmiechnął się z zadowoleniem. Odwrócił
się i rzucił w przestrzeń rozkaz: "Zaczynajcie". Z cienia wyłoniła
się dwójka mężczyzn. Skinęli głowami i wyszli bez słowa.
- Musimy ruszać. Teraz.
Sherman opierał się pięściami o stół. Z jego oczu
zniknęła zupełnie codzienna wesołość, wszelkie ciepło. Czerń była zimna, wręcz
nieludzka.
- Tak? - Dan prychnął, składając ramiona na
piersi. - I co, zamierzasz biec tyle kilometrów po to, żeby gasić pożar
konewką? A raczej spryskać popioły, jeśli w ogóle uda ci się tam dotrzeć.
- A ty zamierzasz tu siedzieć? Tak po prostu? -
odparowała Astrid, która w końcu się otrząsnęła i spojrzała na łowcę ze
złością. - Również się do tego przyczyniłeś.
- Będzie więcej miejsca.
Kupiec rzucił się i złapał go za fraki. Wściekłość
płonęła na jego twarzy.
- Tam są niewinni. Kobiety, dzieci...
- Nie ma niewinnych, kupczyku - odparł dobitnie
Daniel, jednym ruchem mu się wyrywając. - Wszyscy w końcu zginiemy. Im
szybciej, tym lepiej... Nie powiedziałem, że się tam nie wybieram. Mówię, że
iść tam pieszo mija się z celem.
- Mamy konie.
W progu stanął brat Astrid. Mnich spojrzał na
niego strofująco, ale nic mu nie powiedział. Zamiast tego zwrócił się do nich,
potwierdzając jego słowa.
- Cztery. Damy wam trzy, ale musicie tutaj z nimi
wrócić. Wszystkimi.
- Świetnie. O tym mówiłem. - Łowca podniósł się z
krzesła. - Niech cały ten świat szlag w końcu trafi... - mruknął pod nosem,
wychodząc z domu za mnichem.
Christopher zastąpił drogę Astrid.
- Wrócisz?
Odwróciła wzrok.
- Proszę.
Pokazała mu środkowy palec i minęła.
- Nie są silne, nie możecie pędzić ich przez całą
drogę.
- Oczywiście.
- Inaczej padną z wycieńczenia.
- Rozumiemy - warknął zniecierpliwiony Dan. -
Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, ale robi się ciemno, niedługo nasza podróż
okaże się bezsensowna.
- Dobrze. Nie zatrzymuję was. - Mnich oddalił się.
- Powodzenia - dodał jeszcze poważnym tonem, nim wszedł z powrotem do budynku.
- Jesteś pewien, Caiv, że sobie poradzisz? -
Doktor uniósł sceptycznie brew, czubkiem buta odtrącając zwęgloną rękę. Szli
powoli w kierunku centrum, które dopiero miało spłonąć. Podążali za linią
ognia, pnącą się do góry, rosnącą w objętości jak wąż, gdy pożre swoją ofiarę.
- Słyszałem, że nie tak dawno spaliłeś swój dom.
- To był przypadek - wycedził mężczyzna przez
zęby, torując Falkowi drogę wśród trupów.
- Mam nadzieję. Dziś nie możemy pozwolić sobie na
żadne przypadki ani wypadki.
Musieli znowu przejść przez Umieralnię. Tym razem
jednak wyglądała zupełnie inaczej, niż kiedy doktor był tu ostatnim razem.
Droga usłana była spalonymi ciałami, gdzieniegdzie dało się jeszcze słyszeć
cichy płacz, jęki. Caiv wyciągnął z pochwy nóż i skrupulatnie, z rzeźnicką
bezwzględnością przemierzał dywan trupów, dobijając dogorywających.
Starzec jednak nie poszedł za nim. Stał na granicy
tego miejsca, gdzie ziemi zupełnie nie okryła jeszcze czerń osmalonej skóry.
Wstrząsnął nim dreszcz, a łzy napłynęły do oczu. Uniósł dłoń do twarzy i
mruknął do siebie:
- Co za potworny smród.
Po czym ostrożnie, z obrzydzeniem stawiając każdy
krok, ruszył dalej.
Konie uwiązali przy bramie; nie musieli bać się,
że ktoś je ukradnie. Nie było komu.
Łunę ognia dostrzegli z daleka. Przerażeni tym
widokiem popędzili konie. Czarna noc zostawała za ich plecami, ustępując
miejsca powoli świtowi, jednak nawet jego światło było przygnębiająco
przytłumione przez ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Natura jednak się
spóźniła. Może nie nadążyła za człowiekiem. A może chciała jedynie zobaczyć,
jak po zniszczeniu jej, człowiek niszczy samego siebie. Może jedyne, czego
chciała, to zmyć popioły, złączyć je z ziemią.
Obraz tego, co ujrzeli za murami, miał już zawsze
ich prześladować, powracać w najbardziej niespodziewanych momentach, napawając
rozpaczą i winą. To oni przyłożyli do tego rękę. Wierząc - mniej lub bardziej -
w obietnicę kamienia, który mógłby leczyć każdą chorobę. Ludzkość dostałaby
drugą szansę. Odrodziliby swoją planetę, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Kamień nie leczył.
Kamień zabijał.
Kamień tworzył materiały.
Materiały potrzebne do skonstruowania broni.
Jednostki zapłaciłyby Falkowi fortunę, aby móc
wytępić robactwo wokół siebie.
Aby zrobić miejsce dla samych siebie.
Aby dać szansę samym sobie.
Sherman padł na kolana, tłukąc je boleśnie. Nie
zważał jednak na to. Patrzył przed siebie, a jego głowę wypełniała jedna myśl,
rozdzierała go swoimi szponami.
- To moja wina.
Wypowiedziawszy to zrozumiał, jak bardzo był
naiwny, jak wiele przegapił. Nie słuchał, a powinien. To on, Sherman, kupiec z
Dahwy, chłopak wychowany przez zakonnice, zebrał tę grupę za jego plecami -
pociągnął ich za sobą, namawiając słodkimi słówkami, wplątał w tę tragedię - to
on, nie kto inny, postawił kropkę na wyroku śmierci tych ludzi. Tysiące ludzi,
których największym grzechem było życie. Jego wina...
Daniel zacisnął dłoń na jego ramieniu, a wtedy
chłopak zacisnął zęby. To jeszcze nie
koniec, powiedział sobie w duchu. Nachylił się i ucałował ziemię.
- Obyście znaleźli pokój - szepnął niemal
niesłyszalnie. Tylko tyle mógł dla nich zrobić.
To, i jeszcze jedno.
- Daj mi nóż.
Łowca podał mu go bez słowa. Astrid natomiast już
nie zamierzała siedzieć cicho.
- Chwila moment, i co zamierzasz? - zapytała,
ciągnąc go za rękaw, bo ten już chciał iść.
- Zarżnąć Falka.
- Tak po prostu? Nie wiedząc nawet, gdzie jest?
- Znajdziemy go.
- Jak?
- Przez tych podpalaczy. Przecież to nie on
podłożył ogień.
- I myślisz, że tak po prostu jednego pokonasz, a
on cię zaprowadzi do doktora?
- Masz lepszy pomysł? - warknął na nią, tym samym
zamykając jej usta.
Grace wzięła ją pod rękę i ścisnęła mocno.
Bliźnięta splotły dłonie, a Dan zamykał pochód z drugim, dłuższym i ostrzejszym
nożem w dłoni. Ruszyli przez trawione ostatnimi językami ognia miasto.
- Ile wam zapłacił?
Caiv splunął Danowi w twarz krwią.
- Ile chcieliśmy.
Łowca jednym uderzeniem powalił mężczyznę na
ziemię i przygniótł go stopą, przenosząc na nią cały swój ciężar.
- Jeszcze nam nie zapłacił wszystkiego! Resztę
mamy dostać, udział w zyskach...
- Muszę cię rozczarować, zysków nie będzie.
Podniósł go i trzymając niedźwiedzim ściskiem,
kazał prowadzić do doktorka.
I zaprowadził ich.
Falk stał spokojnie, w samotności, patrzył na
szalejące przed nim w bezpiecznej odległości płomienie. Odwrócił się. Był lekko
zaskoczony, ale nie wystraszony. Nawet kiwnął na nich zachęcająco ręką, jakby
zapraszał do oglądania widowiska. Sherman podszedł do niego. Naukowiec ścisnął
jego ramię.
- Nie potrzebuje pan tych składników, o które
prosił...? - zapytał bezbarwnym tonem.
- Ach, nie, ktoś inny zdobył je dla mnie
szybciej... Aczkolwiek nie miał dla mnie trupioszatki. Udało się wam może...
Chłopak nie umiał się pohamować; pchnął go z
całych sił, aż ten się potknął i upadł na ziemię. Ciemnoskóry ścisnął go za
gardło, gotowy udusić. Łzy znów napłynęły mu do oczu, obraz się rozmazał. Nie
zauważył, jak Falk sięga po kamień. Usłyszał tylko krzyk Astrid, a potem poczuł
mocne uderzenie w głowę, które go powaliło. Czuł, jak coś lepkiego spływa mu po
skroni. Zaczął natychmiast się podnosić, chociaż robiło mu się ciemno przed
oczami.
- Czekaj, nie ruszaj się!
- Gdzie on polazł? - Głos Shermana przesiąknięty
był nienawiścią.
- Dan za nim poszedł.
- Z Caivem? - zapytał niemrawo, choć starał się ze
wszystkich sił zachować trzeźwość umysłu.
- Nie, on...
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, a jednak
gdy później odtwarzała to w pamięci, każdą postać widziała jak w zwolnionym tempie.
Przez huk walących się domów i trzask ognia
przebił się krzyk małego dziecka. Nie wiedzieli, czy po prostu płacze, czy może
woła o pomoc. Nancy i Will natychmiast rzucili się przed siebie na pomoc.
Przekroczyli granicę piekła. Astrid odruchowo zawołała Grace, ale ta nie
pobiegła za nimi. Właściwie nigdzie jej nie widziała. Wykrzyknęła jej imię, ale bez odzewu.
Bliźnięta siłowały się z ogłupiałym chłopcem,
który nie chciał wyjść, bo jego matka była w środku. Już nie żyła.
Dom się walił.
Wewnątrz była jeszcze czteroletnia dziewczynka.
Grace chciała ją wyprowadzić, kiedy zobaczyła trójkę przy wejściu. A chwilę później
spojrzała w górę i zauważyła, że zaraz sufit runie im na głowę. Chciała
wrzasnąć, ale dym zdławił jej gardło.
Więc po prostu ich wypchnęła.
Dom się zawalił.
Grace została w środku.
Dzieci płakały.
Nancy rzuciła się do ruin, łzy tworzyły szlaki na
jej osmalonej twarzy. Will rzucił się za nią, ale nim oboje dopadli płonących
belek, kulejący Daniel ich złapał. Krzyczały, kopały go, gryzły, aż w końcu
wściekły rzucił je przed siebie i sam zaczął na nie krzyczeć.
Astrid powoli wstała.
Nie słyszała, jak Sherman wołał jej imię.
Czuła się, jakby połknęła kamień. Próbowała
wydusić z siebie imię tej dziewczyny. Znała ją tak dobrze. Wiedziała o niej
wszystko. Pewnie gdyby ktoś zapytał, znałaby odpowiedź na to, ile miała piegów
na twarzy. Wiedziała, jak trudno utrzymać jej czarne, gęste loki w czystości.
Wiedziała, że nic nie smuciło jej bardziej, niż sprawianie komuś przykrości. Że
doceniała wszystko, co Astrid dla niej robiła. Wiedziała, że kiedy w policzku
robił jej się dołeczek, to uśmiechała się z zawstydzenia. Że uwielbiała się
śmiać z innymi.
Wiedziała, że kochała ją całym sercem i była jej
lepszą siostrą, niż Christoph bratem.
Grace.
Szarooka Grace.
Dziewczyna miała wiele talentów. Potrafiła
perfekcyjnie wytrącić ją z równowagi przez to, jak tragiczną niezdarą była.
Umiała też ją uspokoić i wywołać uśmiech na twarzy nawet w chwili, gdy wcale
nie chciała się uśmiechać. Odsłaniała słońce w najbardziej deszczowe dni.
Wieczna optymistka. Nieskażona niczym, oprócz choroby. Była aniołem. Jej
aniołem.
Ale anioły to nie istoty żyjące na ziemi.
- Grace?
Potknęła się. Jej ramionami wstrząsnął dreszcz,
usta zadrżały. Wbiła paznokcie w ziemię.
- Grace?
Wstała. Jej własny głos docierał do niej jakby z
daleka. Dziwnie wysoki, nierówny, w dodatku drażnił gardło. A może to dym...?
Dym z tego domu...?
- Grace?
Dan coś do niej mówił, gdy za bardzo zbliżyła się
do wciąż płonącego domu. Wyciągnął w bok rękę, powstrzymując ją od pójścia
dalej. Gdzieś na lewo dostrzegła nieruchome ciało Falka. Nie obchodził jej
jednak. Ona...
- Grace! GRACE!
Złamała się. Łowca trzymał ją, kiedy ona wyrywała
się, żeby pobiec do przyjaciółki. Krzyczała rozdzierającym serce głosem jej
imię, wciąż jej imię, jakby to wystarczyło, by wydostała się stamtąd żywa.
Hej, Astrid,
wiesz co? Znalazłam taki śliczny kamień! Chciałam ci go zawiesić na sznurku,
ale ledwo go podniosłam z ziemi, już mi go ktoś ukradł... Może jednak znajdę
kolejny! Chciałabyś? Będę szukała, nawet jak osiwieję!
Opadła z sił. W chwili, gdy Daniel ją puścił,
upadła jak szmaciana lalka, zupełnie bezwładna. Mężczyzna odciągnął ją od tego
widoku. Wziął ją na ręce, chociaż sam ledwo szedł przez ranę na nodze, którą
zadał mu Caiv, nim go zabił. Bliźnięta szły ze spuszczonymi głowami, prowadząc
za ręce ocalone dzieci, a za nimi powłóczył nogami Sherman.
Siedziała z dala od ognia, choć noc była chłodna.
Zresztą wszyscy patrzyli na płomienie z odrazą, niepokojem, jakby te miały
nagle wyrwać się z ogniska i wskoczyć na ich ubrania, żeby ich pożreć, tak jak
pochłonęły całe miasto.
Sherman nie mógł dłużej znieść poczucia winy
ciążącego na nim jak ołów. Usiadł przed nią, złapał za dłoń i skrzywił się, gdy
nawet nie drgnęła.
- Przepraszam. To wszystko moja wina. Tak mi
przykro... Gdyby nie ja...
Astrid uniosła głowę i spojrzała na niego
zaczerwienionymi oczami. Cofnęła rękę i skuliła się, obejmując się za nogi.
- Nie wziąłeś nas ze sobą siłą. Nie wiń się. -
Głos jej się załamał. - Pewnie jest teraz w lepszym miejscu. Ten świat na nią
nie zasługiwał. Ja nie zasługiwałam.
Minęło...
Prawie pięć lat. Licząc od dnia, kiedy dotarliśmy z powrotem do Mnisich Gór. Nie
pamiętam, ile czasu zajęła nam podróż od Dahwy. Jechaliśmy powoli. Dzieciaki
ryczały okropnie, ale szybko się zamknęły, kiedy dostały parę malin i gruszkę
na pół.
Dan przez
rok się nie pokazał, potem zrobił sobie z tego miejsca bazę wypadową. Ciągle
znika. Nie mówi, co robi, kiedy go nie ma. Nie odpowiada, gdy pytamy, czy to to
samo, co kiedyś. Chyba nic już nie będzie takie jak kiedyś. Chciałabym napisać,
że jest lepiej. Pod wieloma względami to prawda - mamy z Willem tutaj świetne
warunki, niemal sielankowe życie, uczymy się o tym wszystkim, co dotyczy tej
całej tajemnicy naszych oczu. Jemy owoce. Warzywa. Odpoczywamy na zielonej
trawie. Pijemy z czystego źródła.
Zdarzają się
noce, kiedy Will budzi się ze wrzaskiem, jak wtedy. Nie ma reguły - co miesiąc,
co pół roku, co tydzień... Z każdym kolejnym razem trudniej go wybudzić. A
raczej otrząsnąć z dziwnego stanu, bo oczy ma otwarte, ale jest nieobecny.
Przeraża mnie to. Przynajmniej przestał drapać oko po tym, jak niemal je sobie
wydłubał. Odchodziłam wtedy od zmysłów. To były najgorsze tygodnie mojego życia
- tuż po tym, jak spłonęła Dahwa. Nie otrząsnął się jeszcze po tym, ja również.
Ciągłe poparzenia rąk od tej dziwnej klątwy, której wciąż nie pojmuję, wcale
nie pomagały mi się z tym pogodzić.
Schodziliśmy
Astrid z drogi. Nie pokazywaliśmy się jej na oczy. Dwa lata. Pół roku nie
zamieniła z nikim słowa od rozmowy z Shermanem. Mijała swojego brata, jakby był
duchem. Nawet jedzenie jej nie cieszyło. Parę razy rozpłakała się przy posiłku.
Później, gdy już wyjaśniliśmy sobie z nią sprawy, wytłumaczyła nam, że
przypominała sobie, jak Grace płakała, jedząc maliny. Wtedy my też się
rozpłakaliśmy.
Następny rok
uczyła się od nowa reakcji i emocji. Powoli budziła się z letargu, w jaki
wprowadziła ją śmierć Grace. Wydaje mi się, że to wszystko zostało spowodowane
przez to, jak tłumiła w sobie cały ból - po śmierci matki, ojca, utracie
brata... Opieka nad Grace też nie była łatwa.
Astrid
zrastała się psychicznie.
Dopiero pół
roku później zebraliśmy się na to, by stanąć z nią twarzą w twarz i wyrazić
swój żal i poczucie winy. Nie winiła nas, tak samo jak Shermana. Mogliśmy
odetchnąć z ulgą przynajmniej w tej kwestii.
Sherman,
mimo zapewnień Astrid tamtej nocy, dalej się obwiniał. Pracował ciężko, a gdy
tylko nabrał formy, robił i za czterech, dzieląc się swoimi racjami z dwójką
uratowaną tamtego dnia.
Widzicie,
wszyscy tam zostaliśmy. Will, Astrid, Sherman, Joey, Bri i ja. J. i B. dopiero
po jakimś czasie zrozumieli, jak zaryzykowaliśmy dla nich my i ile poświęciła
dla nich Grace. To było trzy lata temu, kiedy postawili prowizoryczny nagrobek
ku jej pamięci na tyle ogrodu, pod jednym z drzew. W drewnianej belce wyryli
jej imię i jedno słowo: "dziękujemy". Od tamtego czasu Astrid zaczęła
je traktować jak własne dzieci. Stała się jakaś taka... cieplejsza. Kiedy to
wszystko się dopiero zaczynało, uważałam ją za sztywną, chłodną, jakąś taką
surową. Już taka nie jest.
Parę
miesięcy po postawieniu nagrobka, Sherman rozmówił się ostatecznie z Astrid.
Przytulili się. I jak raz zaczęli, tak jakoś im to weszło w brzydki nawyk i
potem plułam sobie w brodę, że przyczyniłam się do tego, bo musimy to teraz
oglądać na co dzień. Są razem jakoś od roku. I są szczęśliwi, więc niestety nie
mogę za bardzo narzekać.
A. rozmówiła
się także z bratem, który przez cały ten czas jakoś tam próbował jej pomóc,
nieudolnie do tego stopnia, że zawsze mieliśmy z Willem z niego ubaw, ale
jednak. Rozpoczął się długi proces wybaczania, który wciąż się jeszcze nie
zakończył, lecz widać już czasami braterskie kuksańce i słychać siostrzane
marudzenia. W takich chwilach kamień spada mi z serca.
Także
owszem, jest wiele pozytywów. Żyjąc z dnia na dzień, czerpiemy radość z tego,
co mamy, bo mamy nieporównywalnie więcej, niż kiedyś, choć i wiele straciliśmy.
Wspominam
jednak czasami tragedię Dahwy w inny sposób, niż na początku. Patrzę przy tym
na cały nasz świat. Świadomość, że ludzkie życie nie znaczy już nic, chociaż
jednocześnie jest jedyną wartością dla każdej jednostki, przeraża mnie.
Zniszczyliśmy wszystko, a wciąż niszczymy te resztki, które pozostały.
Zniszczyliśmy siebie, to co wokół, nie wahamy się zrobić kolejnego kroku w tym
kierunku. Granica destrukcji została daleko za nami. Nie ma odwrotu. Dążymy do
jednego, oczywistego końca. Maluje się on bardzo paskudnie, czarno,
chaotycznie, potwornie. Nikt z nas nie chce dożyć tego końca.
Nie istnieje
na świecie gorsza katastrofa, niż gatunek ludzki.
Mnisi mają
książki. Czytałam w nich o kolorowych hektarach łąk, polach uprawnych,
złocistych zbożach, ogromnych sadach, rwących rzekach, w których się myto,
domach z ogródkami, w których właściciele uprawiali swoje warzywa, targach
tętniących życiem, karnawałach, kolorowych przebraniach, świętach... Jak mogli
to odrzucić? Zniszczyć ziemię, która ich karmiła? Wybić zwierzęta, by potem
zabijać się o marne ich kawałki? Spalić wszelkie księgi, by się ogrzać? Zniszczyć
dobytek kultury, wyrzucić w zapomnienie te piękne, złote czasy? Wyciąć
wszystkie drzewa, aby mieć więcej figurek na półkach? Wszystko przepadło, nic
nie powróci, a ich potomkowie są skazani na egzystencję, ograniczoną przez
pierwotne instynkty, próbując utrzymać pozory życia i organizacji.
Nie ma dla
nas życia. Zabiliśmy życie w samych sobie.
Dan miał rację - im szybciej stąd odejdziemy, tym lepiej.
Koniec części I
Brak komentarzy
Prześlij komentarz