- Słucham.
Odezwał się cierpliwie, ale wyraźnie ponaglająco.
Wszyscy jednak patrzyli jak zaklęci na obraz malujący się przed nimi, nawet nie
drgnęli. Słowa mnicha nie docierały do nich. Ślina napłynęła im do ust, w
brzuchach zaburczało głośno, ręce aż świerzbiły, żeby złapać chociaż jeden z
tych soczystych plonów i wgryźć się w niego, poczuć smak owocu innego, niż
nadgniłe jabłka. Grace pierwsza ocknęła się z czaru. Zrobiła parę kroków do
przodu, a gdy nieznajomy sięgnął, by ją przytrzymać, wywinęła mu się; sadząc
ogromne susy, jakby zaraz miały jej się zerwać ścięgna, dopadła do pierwszych
krzaków z czerwonymi malinami. Kolana wbiła w ziemię i nachyliła się. Wzięła
głęboki wdech, zaciągając się zapachem, a potem przyjrzała się roślinie. W
życiu nie widziała czegoś tak pięknego. Małe kuleczki, obrośnięte zabawnie
włoskami, układały się jakby w lejek. Wokół słyszała bzyczenie, cykanie, dziwne
dźwięki, których nie rozpoznawała. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś nad nią
stoi. Uniosła wzrok. Był to chudy mężczyzna, jednak nie tak, jak wszyscy w
miastach. Nie miał zapadniętych policzków, a jego cera wydawała się całkiem
zdrowa. Miał miłe, ciepłe spojrzenie. Skinął głową na krzak. Pozwalał jej się
poczęstować. Nie musiał jej długo namawiać. Grace natychmiast zerwała malinę,
obejrzała ją jeszcze raz ze wszystkich stron, powąchała, podstawiając sobie pod
nos, a potem dopiero włożyła do ust, trzymała je jednak półotwarte. Chciała
przedłużyć tę chwilę rozkoszy. Lata jedzenia czerstwego chleba, od święta
nadgniłych jabłek, czasami śmierdzącego mięsa, korzonków, kleistych papek bez
smaku doprowadziły ją do tego. Słodki
smak rozpłynął się w jej ustach, drobne pestki utykały między zębami, a ona
leżała na trawie z szerokim uśmiechem i zamkniętymi oczami, z których spływały
łzy szczęścia.
- Nie zmuszajcie mnie do interwencji - mnich nie
ustępował. Być może nie byłby taki podejrzliwy, gdyby nie było z nimi Dana,
który chcąc nie chcąc wyglądał na rozbójnika.
Bliźnięta wyrwały się, żeby dołączyć do Grace, jednak
nie miały już tyle szczęścia co ona. Mężczyzna złapał jedno z drugim za fraki,
Willa w prawą garść, Nancy w lewą.
- Z przyjemnością was ugościmy, kiedy tylko nam
wyjawicie powód waszych odwiedzin - powtórzył po raz enty.
Dan otworzył usta, ale Sherman go uprzedził:
- Naszą towarzyszkę zaatakował kot. Pomyśleliśmy,
że moglibyście mieć coś, by opatrzyć rany.
- W porządku.
Poprowadził ich w stronę wielkiego domu.
- Jak to możliwe, że żadne pogłoski nie rozniosły
się na wasz temat? - zapytał Sherman, w kieszeni zaciskając pięść, żeby nie
rzucić się na którąś z upraw. Musiał czymś zająć umysł, a rozmowa była ku temu
najlepszym rozwiązaniem. - To znaczy, słyszałem coś od czasu do czasu, ale
nigdy w życiu bym nie podejrzewał, że macie tutaj... to. - Ostatnie słowo zaakcentował niemal z nabożną czcią. - Mówili,
że mieszkacie na samym szczycie góry, a w spichlerzach macie jeszcze
pozostałości leczniczych ziół... A droga tutaj, choć niebezpieczna, aż tak
długa nie była... Jakim cudem ta wioska tuż pod wami nie jest opuszczona?
Musieli zauważyć, że ludzie tu wchodzą i nie wracają.
Mnich wydał z siebie parsknięcie, które było chyba
śmiechem.
- Właściwie odpowiedziałeś sobie sam na wszystkie
pytania, chłopcze. W istocie bardzo długo mieliśmy zioła, ale też i nasiona.
Jednak uprawa ziół, a drzew, krzewów i warzyw to zupełnie co innego. Długo
studiowaliśmy księgi, a większość z nich musieliśmy najpierw jakoś zdobyć. To
był bardzo długi proces. Gdy zaczęliśmy w końcu uprawy, zdarzało się, że ktoś
do nas przychodził. Tylko że zostawał, by pracować z nami i jeść z nami. Ludzie
cenią swoje życie, chłopcze. Widząc, jak kolejne osoby nie wracają z tej drogi,
stworzyli sami pogłoskę na temat jej niebezpieczeństw. Za bardzo boją się też
żywić nadzieję. Bardzo nam pomogli w ograniczaniu liczby gości. Nie dalibyśmy
rady wykarmić całego narodu, ale jeśli tylko ktoś chce zostać, droga wolna. Pod
warunkiem, że będzie pracował.
Weszli do środka, a całą ich uwagę przykuł stół
pełen zdrowego jedzenia. Usiedli na krzesłach, bliźnięta od razu zaczęły
pałaszować swoje talerze. Zwolniły dopiero, gdy je ostrzeżono, że jedząc w tym
tempie, zaraz wszystko zwrócą.
W kącie jakaś kobieta brzdąkała na dziwnym
strunowym instrumencie, pod nosem nucąc słowa. Daniel i Grace zaczęli od
sałatki, drobne kawałki mięsa postanawiając zostawić na koniec. Rozpoznali
jabłko, ale gruszki nie. Dla dziewczyny smakowała lepiej, niż malina.
Astrid i Sherman natomiast nie potrafili się
zabrać do jedzenia, choć od rwącego głodu w żołądku, jaki wywołały widoki i
zapachy, aż pobledli. Oboje myśleli sobie, że oto właśnie zasiadają do obiadu
przy w pełni zastawionym stole, z ludźmi im przyjaznymi, w dużym,
nieprzeludnionym domu. Zza okna widać drzewa owocowe, zieloną trawę, skały i
szemrzący strumyk. Ludzie pracowali. Pracowali w ogrodzie, spokojnie, bez
pośpiechu, o nic się nie martwiąc. Ktoś ochlapywał rozgrzane ciało wodą z
ogromnej beczki.
Kupiec zestawił to z obrazem ze swojego
dzieciństwa, kiedy obudził się pewnego dnia sam w ciasnym pokoju, gdzie
mieszkał z rodzicami. W desce na ścianie wyżłobili trzy słowa: "Nie mamy
jedzenia". Nigdy więcej ich nie zobaczył. Po raz pierwszy łaził sam po
całym mieście, aż zawędrował do opuszczonego z pozoru klasztoru. Tam go
wychowały obce kobiety. Wiele z nich zmarło, nim dorósł na tyle, by móc się
podjąć pracy, którą sobie wymarzył. Z głodu, od chorób, które łatwo było złapać
w zimnych murach, z wycieńczenia, bo robiły wszystko, by jakoś zarobić, by
zdobyć jedzenie. I choć potem dzielił się z nimi czym mógł, niedawno odeszła
ostatnia z nich. Ta, która przytulała go mocniej, niż rodzice kiedykolwiek to
zrobili; która głaskała go po głowie z większym uczuciem, niż oni. Wiedział, że
był dla nich ciężarem, kolejną gębą do wykarmienia, a nawet nie mógł im
specjalnie pomóc, bo nie umiał kraść. Czasami myślał o ucieczce, ale za bardzo
się bał.
Teraz myślał o tym, co by powiedziały zakonnice,
gdyby postawił przed nimi taki talerz. Jak ubrałyby w słowa swoją dumę. Serce
ścisnęło mu się na wspomnienie szczerych, ciepłych, choć wymęczonych uśmiechów.
Astrid nie myślała, że takie miejsca mogą jeszcze
istnieć. Widząc ten dobrobyt, nie mogła nie porównać tego do ulicznych
warunków, zarzynania się o ochłapy, deptania ludzkich szczątków, kopania
żebraków, którzy chwytają za nogi, wszechobecnego wrzasku, ryku, płaczu dzieci.
Mięsa w miastach brakuje najbardziej. Niektórzy mówią, że są tacy, którzy
przyjmują od matek ich niemowlaki, płacą im za nie, a potem...
Rodzą się, by umrzeć.
Świat oszalał. Nie było miejsca nieskażonego - tak
jej się wydawało. A jednak siedziała tutaj. Tak kiedyś chyba wyglądał ten
świat. Zielony, płodny, przyjazny... Dlaczego musiała żyć w tych czasach
znieczulicy, głodu, cierpienia, opuszczenia? Jak ich przodkowie mogli do tego
doprowadzić? Jak mogli stracić to wszystko, zniszczyć, zaprzepaścić?
Łzy stanęły w jej oczach, pokręciła głową. Sherman
wyciągnął do niej rękę, lekko wsunął swoją dłoń w jej i splótł palce. Spojrzała
na niego z ukosa. Próbował się uśmiechnąć.
- Smacznego.
Zacieśniła uścisk. Ten gest znaczył dla niego
więcej, niż jakiekolwiek słowa.
- Nie ma słów, które mogłyby wyrazić naszą
wdzięczność - odezwał się Dan z powagą, patrząc na mnicha.
- "Dziękuję" zupełnie wystarczy.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Dziękujemy! - Bliźnięta chętnie wyrwały się do
tego zadania.
Frontowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, gdy ktoś
wszedł.
- Szefie, konewkę rozwalili, trzeba coś
skombinować... O, nowi goście?
Astrid momentalnie cała zesztywniała, gdy
rozpoznała ten głos. "Niemożliwe" - kołatało jej w głowie. Chciała
się odwrócić, upewnić się, ale się bała. Gdy "szef" poszedł rozmawiać
z przybyłym, dziewczyna złapała Shermana za nadgarstek i wbiła w niego
uporczywy wzrok zielonych oczu.
- Jak on wygląda? - zapytała szeptem.
- Ten, co przyszedł? - Gdy skinęła głową,
zmarszczył brwi, ale go opisał: - Niespecjalnie wysoki, wąskie ramiona, brązowe
włosy i oczy... Nie, zielone chyba... Trudno powiedzieć, nie widzę dobrze.
Wygląda gdzieś na niecałe trzydzieści lat.
- Ma pieprzyk na prawym policzku? - jeszcze
bardziej zniżyła głos.
- Ma. Znasz go? - zdziwił się chłopak. Nagle wydał
z siebie dziwny okrzyk i złapał nieporęcznie dziewczynę, pod którą ugięły się
kolana. - Kto to jest, Astrid?
Rozmowy obok ucichły. W pomieszczeniu zapadła
dziwna cisza.
- Astrid? - to odezwał się przybysz.
Astrid odwróciła się w końcu przodem do mężczyzny.
Powoli przeniosła spojrzenie z jego butów na twarz. Wciągnęła w płuca ze
świstem powietrze. Zmienił się, ale bez wątpliwości to był on. To ten...
- Ty żyjesz! - zawołał i wyciągnął ramiona, jakby
chciał ją przytulić, na co ona od razu odskoczyła.
- Christopher - wycedziła przez zęby. - Ty...
zdrajco! - Głos przesycony nienawiścią, ton drżący. - Jak śmiesz wyciągać do
mnie ramiona?
Christopher wykrzywił twarz w grymasie bólu.
- Byłeś tutaj przez te wszystkie lata?
Zacisnął usta.
- Byłeś?!
- Przestań, proszę...
- Przestań? - Tak długo wstrzymywane łzy spłynęły
po jej policzkach. - Zostawiłeś mnie. Mama zmarła, tata zmarł, a ty po tym
wszystkim po prostu mnie zostawiłeś! Bez słowa, niczego. Szukałam cię, wiesz?
Myślałam, że zdechłeś gdzieś na ulicy, że zgonnik cię usunął... Dlaczego po
mnie nie wróciłeś?
- To jej chłopak? - szepnął Will do siostry.
- Niee, za stary chyba - odpowiedziała cicho
blondynka.
- Gusta są różne - mruknął łowca, krzyżując
ramiona. Bliźnięta spojrzały na niego z odrazą na twarzy.
- Fuuu - zawyli obydwoje naraz.
- Bałem się...
- Bałeś się?! - prychnęła, podchodząc nagle do
niego i uderzając go w pierś. - To musiało być straszne przeżycie, bać się w
tym zielonym zakątku, obżerając się owocami! Dlaczego po mnie nie wróciłeś?
Czego tak się bałeś, co?
- Że to miejsce się rozpłynie jak sen - wyszeptał
prawie niesłyszalnie. - Że zachoruję, kiedy akurat znalazłem taką przystań.
- Dziesięć lat. Nikt, nigdy w życiu, nie zdradził
mnie tak, jak ty.
Pamiętała, jak wiele razy zasłonił ją własnym
ciałem, kiedy matka się denerwowała, kiedy dostawali baty za kradzież; ile razy
brał ją na barana, żeby nie musiała się podduszać w tłumie, chociaż ledwo sam
stał na nogach; pamiętała, jak plótł jej warkoczyki, kiedy rodzice się kłócili
i jak śpiewał jej do snu. Osiem lat się nią opiekował. Przed i po tym, jak
rodzice odeszli. Najwyraźniej potrzebował wtedy tego - opieki nad osobą, która
dziękowała mu uśmiechem i przytulaniem. Potem, kiedy postawiono mu jedzenie pod
nos, dano czyste ubrania i możliwość przemycia się, zapomniał o niej jak
najszybciej. Bał się. Obraz jej odważnego, opiekuńczego, ciepłego brata rozbił
się, ukazując zwykłego tchórza.
- Ja bym po ciebie wróciła.
Minęła go i wyszła z domu, trzaskając drzwiami, aż
wszyscy podskoczyli. Christopher przejechał dłonią po twarzy, a widząc, że
bliźnięta wlepiają w niego zniesmaczone spojrzenia, warknął na nie:
- Czego się gapicie?
- Jesteś do dupy - opowiedziały chórem, wcześniej
doszedłszy wraz z Danem do wniosku, że był albo przyjacielem albo bratem
Astrid.
Mężczyzna pokręcił głową i poszedł gdzieś w głąb
budynku. Mnich odchrząknął.
- Cóż, może zajmiemy się w końcu opatrzeniem cię,
koleżanko?
Dan siedział na ganku i w milczeniu obserwował
malujący się przed nim krajobraz, bawiąc się zerwanym źdźbłem trawy. Grace
stała przy oknie, wyglądając przez nie ni to ze smutnym, ni szczęśliwym
uśmiechem. Sherman dołączył do siedzącej na kamieniu Astrid, szczypiącej się
bez przerwy po dłoniach, a Will pilnował siostry. Mnich zaprowadził ich na górę
do pomieszczenia pachnącego ziołami i lekami. Nancy rozsiadła się na wysokim
krześle i z zainteresowaniem śledziła każdy ruch mężczyzny, a nie było ich
wiele. Wpierw skierował się do szafki, wyjął z niej niewielki słoiczek i coś,
co przypominało małą, białą szmatkę. Zanurzył ją w płynie wewnątrz naczynia i
zwrócił się do dziewczyny:
- Musisz zdjąć przepaskę.
Po co robiła prowizoryczną przepaskę na oko, skoro
miała ją teraz zdejmować?
- Nie mogę - oznajmiła twardo.
- Dlaczego?
- Bo nie może - nadszedł z pomocnym wytłumaczeniem
jej brat.
Mnich chwilę milczał. Zdawało się, że głęboko nad
czymś myśli, aczkolwiek trudno było wywnioskować, czy czasami nie zaciska ze
złości zębów, bo kaptur wciąż zasłaniał jego twarz.
- Co wam się stało w oczy? - zapytał, przysuwając
sobie drugie krzesło i powoli na nim siadając. Jego głos brzmiał twardo i
nieustępliwie. Nie mieli wątpliwości, że nie udzieliwszy odpowiedzi, zostaną
zwyczajnie wyrzuceni, a co najmniej nie udzieli im pomocy.
- Zaatakowano was?
Pokręcili głowami.
- Dopadła was choroba?
Znów pokręcili, tym razem mniej zdecydowanie.
- Więc słucham. W tym azylu nie ma tajemnic. One
niszczą ludzi, porządek i spokój miejsca. Jeśli pragniecie...
Bliźnięta skinęły sobie głowami i jednocześnie
zdjęły przepaski. Mężczyzna zerwał się na równe nogi. Nie wiadomo, czy z szoku
i niedowierzania czy raczej strachu lub obrzydzenia. Uklęknął na jedną nogę,
odłożył słój na stolik obok i ścisnął ramiona dzieci.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że dane mi jeszcze
będzie ujrzeć takie oczy - mówił niemal ze wzruszeniem. - Macie pojęcie, jak
wielki dar posiadacie?
- Dar? - prychnął Will.
- To przekleństwo.
- Tylko dlatego, że ludzie tego nie rozumieją, nie
znaczy, że jest przekleństwem. To rzadki dar widzenia i wyczuwania, słuchania
tego, co jest dla wszystkich innych nieuchwytne, katastrof i złych zamiarów,
których nawet najczulsze zwierzęta nie potrafią wywęszyć. Wyobrażam sobie,
przez co musieliście przejść. Jednak całe zło nie działo się z waszej
przyczyny; po prostu wy pojawialiście się tam, gdzie ono powstawało, przyciąga
was ono jak magnes, to nie jest coś, czemu da się oprzeć i nic dziwnego, że nie
potrafiliście tego wychwycić. - Mnich zdjął kaptur, a bliźnięta wciągnęły ze
świstem powietrze. - Możecie zobaczyć to, co się ma wydarzyć. Możecie to odczuć
fizycznie. Dźwięk, dotyk, nawet zapach może to wywołać.
Zobaczyły łysą głowę i niezmiernie starą twarz,
usianą setkami zmarszczek i pieprzyków, jakby to była mapa z gęstą siecią dróg
i miejscowościami. I choć głos miał w brzmieniu młody jak trzydziestolatek, nie
to ich najbardziej zszokowało, a jego para rubinowych oczu, których nie
obrastała nawet jedna rzęsa. Spod łysych powiek patrzył na nich człowiek
zdawałoby się nie z tej ziemi, sprzeczny sam w sobie, a jednak dziwacznie
harmonijny. Wyglądał trochę tak, jakby ktoś go posklejał z części różnych osób;
dobrotliwa twarz nie pasowała do przerażających oczu, tak jak głos ani do
jednego, ani drugiego.
- Dlaczego naprawdę
tutaj przybyliście? Wiem, że nie jesteście stąd. Znam każdego mieszkańca z
osobna tej wioski. Czego szukacie?
Próbowały odpowiedzieć, ale wciąż jeszcze nie
wyszły z szoku. Dopiero Will po paru minutach się otrząsnął - dosłownie, bo
zarzucił głową na boki, zabujał czarnymi lokami.
- Przyszliśmy po trupioszatkę.
Mężczyzna narzucił z powrotem kaptur na głowę,
zdążyli jednak zauważyć, jak marszczy brwi.
- Do czego potrzebujecie trującej rośliny?
- Jest trująca? - zdziwił się chłopiec i spojrzał
na blondynkę, ale ta tylko wzruszyła ramionami. Nic o tym nie wiedziała.
- Do czego? - naciskał mnich.
- Opatrz pan siostrę, to zejdziemy na dół i to
przedyskutujemy - powiedział hardo brunet.
- Kamień filozoficzny! - wykrzyknął mnich,
uderzając pięścią w stół. - Do reszty poszaleliście!
- Profesor z naszego miasta wiele lat prowadził
nad nim badania i udało mu się... - próbował tłumaczyć Sherman, co nie było
łatwe, gdyż jego rozmówca chodził w tę i z powrotem po pokoju i zdawał się go
nie słuchać.
- Udało mu się! - zawołał kpiąco. - Ach, nie jemu
pierwszemu! Wielu profesorom "udało się" stworzyć recepturę!
Wszystkie jednak wyglądały tak samo, wiesz czemu?
Kupiec milczał, zaciskając usta.
- Bo czerpali ze skradzionej nam wieki temu
księgi. Księgi chronionej setki lat z tego właśnie jednego powodu - krwawego
kamienia!
- Mówże do rzeczy, człowieku - zdenerwował się
Dan. - O co chodzi z tym "krwawym kamieniem"?
- Nazwa powinna wam wszystko powiedzieć. Wasz cały
"kamień filozoficzny" potrzebuje przede wszystkim jednego składnika.
A jest nim ludzkie życie. I to nie jedno, nie dwa, a setki, tysiące istnień
muszą stracić życie. To już nie nauka, a okultyzm.
- Falk się tym nie para... - próbował wmówić sobie
chłopak, ale bez żadnego przekonania. Pobladł na twarzy.
Łowca odchylił się na oparcie.
- Wiedziałem, że nie można mu ufać, ale nigdy bym
nie pomyślał... - urwał, zaciskając pięść. - Nagle wszystko nabiera sensu. Te
podejrzane typki...
- Widziałem ogień - odezwał się zachrypniętymi
głosem Will. - I słyszałem, że ludzie płoną, a ogień sięga nieba...
Nancy spojrzała na swoją dłoń, gdzie jeszcze miała
ślad po złapaniu naszyjnika z zębami. Przyłożyła ją do piersi.
- Czy oni wszyscy... zginą przez nas? - zapytała
cicho.
Nikt jej nie odpowiedział.
Hej, hej :)
OdpowiedzUsuńHiroki ze Wspólnymi Siłami się kłania. Twój blog znajduje się u mnie aktualnie na pierwszym miejscu w kolejce. Niestety przez najbliższe miesiące nie będę miała za wiele czasu na ocenianie i prawdopodobnie musiałabyś na rezenzję czekać aż do wakacji. Jeśli nie zależy Ci na szybkiej ocenie, to oczywiście możesz zostać w mojej kolejce, ale pomyślałam, że w zaistniałej sytuacji jednak zapytam: może chciałabyś, aby Twojego bloga ocenił stażysta? Oczywiście pod nadzorem reszty oceniających — przypilnujemy, aby ocena była dobrej jakości. Mogłabyś się wtedy jej spodziewać wcześniej. W razie czego również Fenoloftaleina wyraziła zainteresowanie Twoim blogiem. Czekam na odpowiedź pod tym komentarzem lub w Księdze Uwag na Wspólnymi Siłami :)
Liczyłam, że uda mi się napisać ocenę wcześniej — bo blog zrobił na mnie bardzo dobre pierwsze wrażenie — i ze szczerą przykrością go komuś odstąpię. Tumblrową estetyką bloga i muzyką zupełnie trafiłaś w moje gusta. Przeczytałam pierwszy rozdział i postanowiłam wypisać Ci chociaż tych kilka uwag, żeby nie zostawiać Cię z pustymi rękoma.
1) Pierwsze, co się rzuca w oczy, to dywizy zamiast myślników (więcej informacji TUTAJ).
2) Nie mieszaj czasów. Wyłapałam bodajże trzy zdania w czasie teraźniejszym, podczas gdy resztę masz w przeszłym.
3) Nie podoba mi się też mieszanie czasów w innym sensie. Ni to science fiction, ni to średniowiecze. Najpierw doktor siedzi przy lampie, potem przy świecy (huh?). Język ewidentnie archaizowany — a jednocześnie wchodzą Ci tu instytuty, doktorzy, kitle. Mechanika ponoć niezwykle się rozwinęła, ale listy muszą być przekazywane przez gońców. Nie przeczę, może ten świat ma sens — nie chcę oceniać po jednym rozdziale — ale na razie jestem lekko skonfundowana i mam wrażenie, że to średnio udany steampunk. Ale klimat jest i to chyba najważniejsze :) W końcu trafiłam na jakiegoś oryginalnego bloga!
4) Do poprawności dużo uwag nie mam — widać, że znasz zasady i dbasz o tekst. Niektórych przecinków bym się pozbyła, ale takich spornych. Ich obecność nie jest błędem.
- Falk? - usłyszał za sobą nagle czyiś głos. — "Usłyszał" wielką literą.
Przez szeroką, wydeptaną ulicę przelewały się tłumy ludzi, przez które próbował się przebić samochód. — Powtórzenie.
5) Co do stylu — musiałabym się trochę bardziej zagłębić, żeby określić dokładnie, co mi nie pasuje. Ogólnie wstydu nie ma, coś pisać umiesz... ale gdzieś tam jednak czuć sztuczność. Część z tego eliminuje się po prostu w praktyce; być może byłabym w stanie dokładniej wyjaśnić, z czym jest problem, ale musiałabym na dłużej przysiąść. Uznaj to za komplement. Nie popełniasz żadnych podstawowych błędów, które mogłabym wyliczyć z góry. Nad Twoją twórczością trzeba już się zastanowić. Zwykle nad WS, kiedy autor za dobrze pisze, musimy wszystkie razem zrobić burzę mózgów, żeby mu coś dobrego doradzić, a nie lać wodę :)
Dobra, to chyba tyle. Nakumulowałam minusów w kilku akapitach, ale generalnie plusów było więcej. Komentarz trochę nieskładny — przepraszam za błędy, obowiązki wzywają i już zmykam. Czekam na odpowiedź i pozdrawiam serdecznie!
Hiro