Ból był niewyobrażalny. Nie potrafił określić, skąd promieniował, bo ogarnął całe jego ciało. Każda komórka wrzeszczała agonicznie, a on kulił się, przewracał. Ciuchy czymś nasiąkały, był cały mokry. Nie mógł złapać oddechu, w jego głowie pulsowało. Czegoś brakowało. Czegoś go pozbawiono. Dostał drgawek. Nic nie widział, istniały tylko odczucia, ostry zapach i śmiechy, zagłuszające jego krzyki.
– Puszczaj mnie, ty czekoladowy łbie!
– Nancy, co ty wyprawiasz?
– Słabe masz wyzwiska.
– Tak? Za to zęby mam mocne.
Rozległ się krótki krzyk.
–- Ty mała-
Plask.
– Uciszcie się wszyscy, do cholery. Nie da się pracować w takich warunkach.
– Nie dotykaj go!
– Nancy, uspokój się, ona próbuje mu pomóc.
– Chce go otruć! Puszczaj!
– To jest właśnie powód, dla którego się z wami nie zadajemy.
– Ostrzegam, jeśli zaraz mnie nie puścisz...
Poczuł, jak ciepły płyn wlewa mu się do gardła. Zakaszlał, otwierając od razu oczy i unosząc się na łokciu. Odtrącił od siebie kubek ze śmierdzącą zawartością. Kucała nad nim Dzika o czarnych lokach, puszących się wokół głowy niczym hełm. Jej wielkie usta rozciągały się w samozadowolonym uśmiechu, a z szyi zwisała jej kocia łapa. Skrzywił się, chociaż nie obrzydziło go to, bardziej zaciekawiło.
– Widzisz? Było się tak rzucać?
Javier puścił Nancy, a ta natychmiast rzuciła się na ziemię i objęła brata ramionami. Czuł jej szybko bijące serce. A może swoje.
Sherman przykucnął obok.
– Co widziałeś?
Will pokręcił głową.
– Nic. Czułem się, jakby... Nie wiem... – Zmarszczył brwi. – Jakby ktoś mi odciął nogę i kazał iść, jakbym nie mógł złapać równowagi. I...
Nie dokończył. Pochylił się na bok i zwymiotował.
– Ach, tak. Zapomniałam wspomnieć o torsjach.
Nancy spiorunowała ją wzrokiem.
– Nie zjedzą ich? – Nancy przytuliła się mocno do szyi wierzchowca.
– Nie, Nancy. – Dan powstrzymał się od wywrócenia oczami. – Będą bezpieczne do czasu, aż po nie wrócimy.
Dołączyło do nich zaledwie osiem osób. Sherman był niezadowolony, ale Daniel twierdził, że to i tak wielki sukces. Od Alases dzielił ich niecały dzień drogi. Ich nowi towarzysze nie brali ze sobą prawie niczego. Gdy tylko wyszli z lasu, Jacobo i kolejnych dwóch mężczyzn wyciągnęło niewielkie bębny, zawiesili je na szyi, zaś kobieta z króliczą łapą (o imieniu Tata, jak się potem dowiedział Sherman, kiedy zagadnął ją o jej wyjątkowy naszyjnik) wzięła do rąk coś, co przypominało grzechotki dla dzieci. Wydobywał się z nich jednak zupełnie inny dźwięk, subtelniejszy. Mężczyźni poczęli wybijać rytm, a po chwili Javier zaczął niegłośno śpiewać. Nancy chciała jeszcze trochę się na nich boczyć, ale nie mogła się oprzeć rytmowi muzyki. Patrzyła z dziecinnym zainteresowaniem na murzynkę, która potrafiła zgrabnie gibać ciałem, jednocześnie rękoma wygrywając tło dla bębnów. Dołączyła do niej, szczerząc zęby. Niegrający Dzicy zaśmiali się przyjaźnie. Już podrygiwali w charakterystyczny dla siebie sposób. Sherman żałował, że Astrid nie mogła tego słyszeć i widzieć. Ani Grace. Na pewno od razu poprosiłaby kobietę, by pozwoliła jej zagrać na instrumencie. Uśmiechnął się szeroko, wybijając rytm na swoich udach, kiwając głową na boki. Will dopiero po dłuższym czasie wyrwał się z ponurych rozmyślań o wizji i dręczącym go złym przeczuciu. Oko go znów swędziało, tak jak przed tragedią w Dahwie. Widząc jednak swoją siostrę wesoło tańczącą i same radosne twarze wokół, sam również uniósł delikatnie kąciki ust.
Dan szedł na końcu, pilnując Cyganki i modlił się tylko do Boga, w którego nie wierzył, by nikomu nie stała się krzywda i oby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.
W nocy zrobili bardzo krótki postój, by się chwilę zdrzemnąć. Nancy wzięła wartę z Javierem. Okazało się, że wiedział wiele o gwiazdach, zadawała mu więc tysiące pytań, z każdym przysuwając się do niego coraz bliżej w tę chłodną noc. Will nie zmrużył oka; coraz bardziej go drażniło.
Wczesnym popołudniem widzieli już Alases. Daniel zarządził, żeby rozbili obóz gdzieś na uboczu pod murami, a sam podąży do głównego wejścia i rozezna się o nowe informacje. Zrobili, jak powiedział. Zjedli, napili się, rozmawiali. Choć na początku wszyscy byli wyluzowani, a teraz swobodnie dyskutowali, to każdy czuł, jak ręka niepewności i strachu zaciska się powoli na ich ramionach. Gigantyczna ściana z kamieni, która kryła ich w cieniu, długim i szerokim, zdawała się kpić z ich maleńkości. Zbliżali się do źródła problemu.
Dan wrócił po niedługim czasie, kręcąc głową. Nie dowiedział się niczego nowego, ale ku jego zaskoczeniu sporo osób wiedziało, o czym mówił. Całą drogę powrotną do obozu zastanawiał się, jakim cudem tego nie wychwycił. Podróżował wprawdzie w kierunkach zupełnie przeciwnych od Dahwy i jej okolic, ale i tak coś powinno dotrzeć do jego uszu.
Wziął teraz niewielki kamyk, usiadł między Shermanem, a Javierem, naprzeciw Willa i Taty. Narysował na ziemi cztery kropki, bawiąc się kawałkiem skały w dłoni.
– Jesteśmy tutaj. – Wskazał tę najbliżej niego. – Moglibyśmy pójść przez Knox – przesunął palec na punkt wysunięty na północny-zachód od Alases – ale lepiej ominąć to miejsce. Idąc przez Ezydron ominiemy tę przeklętą pustynię. Wprawdzie nadrzucimy dzień drogi, ale będzie bezpieczniej. Choć i tak będziemy musieli zbliżyć się do Knox. Z Ezydronu mamy niecałe trzy dni.
Sherman pokiwał głową.
– Co jest nie tak z pustynią przy Knox? – zapytała Tata, wskazując bohomazy łowcy.
Kupiec skrzyżował ramiona i westchnął.
– Nieciekawe plotki krążą o tej okolicy. W samym Knox podobno ustalili system, który pozwala im się zjadać nawzajem. Zaś Pustynia Przeklętych... Paskudne miejsce. Nie trzeba daleko zajść, żeby się przekonać. Wielu ludzi stamtąd nigdy nie wróciło. Paru szczęśliwców, których ocalało, straciło rozum. Mówią, że słychać, jak pod stopami trzaskają kości zmarłych.
– Co zobaczyli? – dociekała nadal kobieta.
– Jeśli chcesz wiedzieć, musisz przekonać się sama – uprzedził Shermana Will.
Nancy podeszła do nich. Gdy nachyliła się w stronę Dzikiej, brat podciągnął jej dekolt, nim wszystko odsłonił. Nie zwróciła na to uwagi. Wyciągnęła rękę w stronę króliczej łapy.
– Miałam o to dawno zapytać. To jakiś talizman? Sama go zrobiłaś? Mogę?
Nie czekając na pozwolenie, wzięła go do dłoni. Natychmiast go puściła. Wszyscy spojrzeli na nią pytająco.
– Kłuje – zaśmiała się nerwowo.
– Dostałam od kogoś. – Wzrok murzynki powędrował do Javiera.
Nancy przygryzła wargę. Rozmasowywała kciukiem poparzoną dłoń. Bliźniak patrzył na nią wnikliwie, ale nie mógł teraz o nic zapytać.
Nancy natychmiast wykorzystała moment, gdy Javier wędrował nieco na uboczu i szarpnęła go za ramię.
– Kto dał Tacie łapę? – zapytała szeptem.
Chłopak zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. Uderzyła go w mięsień, aż się skrzywił.
– To ważne, Javier. Musisz mi powiedzieć!
– Muszę? – prychnął. – Blondi, jesteś ładna, lubię cię, ale jesteś też gadatliwa. Ani jedno ani drugie nie sprawi, że ci zaufam i opowiem wszystko o moich przyjaciołach. Chcesz się dowiedzieć, sama ją zapytaj.
– Nie mogę! Nic nie rozumiesz! – syknęła. Chciała odejść, ale złapał ją za ramię boleśnie.
– Ty nic nie rozumiesz, Nancy. Ci ludzie to moja rodzina.
W jej oczach błysnęły łzy. Tyle z bólu, ile ze złości.
– Próbuję ochronić obie rodziny.
– Jakiś problem?
Will stanął przed nimi i spiorunował Javiera wzrokiem. Dziki puścił dziewczynę i oddalił się od nich, zeźlony. Rysy Willa natychmiast złagodniały, gdy pochylił się nad siostrą.
– Nic ci nie jest? – zapytał miękko.
Łzy popłynęły po jej policzkach.
– Tak się boję, że znów się w coś pakujemy...
Objął ją mocno ramionami, pozwolił, by dała upust swojemu strachowi, chociaż i jego nie opuszczały złe przeczucia. Nie ufał Dzikim. Uważał, że w sytuacji kryzysowej po prostu by uciekli, chcąc chronić własne tyłki i nie nadstawialiby karku dla białych, dla obcych. Poza tym obawiał się reakcji miastowych, zwłaszcza w tym miejscu. Zapewnienia Dana o jego dyskusjach ze strażnikami nie przekonywały go.
Ucałował Nancy delikatnie w czubek głowy.
– Nie martw się, tobie nic się nie stanie. Dopilnuję tego.
– Nie chcę znów kogoś stracić – załkała. – Nie powinniśmy byli wtedy wyruszać...
Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, zarządzili całonocny postój. Musieli być w pełni sił, gdy dojdą do okolic Knox. Postanowili nie rozpalać ognia. Każdy opatulił się swoimi ciuchami najciaśniej, jak potrafił i posnęli, ściśnięci w kręgu. Jedna osoba na warcie. Tata.
Zza murów, które zostawili daleko w tyle, nie docierało żadne światło, a księżyc był w ostatniej fazie; niedługo miał zniknąć niemal zupełnie, pogrążając świat w najgłębszej ciemności, choć już teraz miało się wrażenie, iż niebo wysysa wszelkie promyki światła, zamiast nimi emanować. Tej nocy nawet gwiazdy wydawały się świecić słabiej, jakby utożsamiały się z zanikającym księżycem. Na tym pustkowiu, gdzie jedynym, co wyrastało z ziemi, było kamienne miasto, oprócz chrapania któregoś z towarzyszy nie docierał do Taty żaden dźwięk. W przeciwieństwie do zapachu. Miejski smród jakoś się przebijał daleko poza mury. Chociaż była przyzwyczajona do mroku i nie obawiała się go, świadomość odsłonięcia na tej wielkiej przestrzeni zdecydowanie nie koiła nerwów. Zawsze omijali takie miejsca z daleka. Kryli się na wzgórzach, górach, w resztkach lasów. Tutaj czuła się co najmniej nieswojo.
Właśnie próbowała odszukać na nieboskłonie jedyną z dziesiątek konstelacji, o której mówił Javier i którą zapamiętała, kiedy poczuła dziwny zapach. Początkowo ledwo wyczuwalny, szybko stał się ostry i drażnił nozdrza. Chwyciła śpiącego przyjaciela za ramię i już otwierała usta, by obudzić pozostałych, ale głos uwiązł jej w gardle. Nim upadła nieprzytomna na ziemię, zobaczyła sunące w ich stronę ledwo widoczne cienie.